Bieg Piotra i Pawła, niedziela 29 czerwca, dystans 10km, czas netto 1:03:11
Nigdy, przenigdy w mojej sześcioletniej przygodzie z bieganiem nie wykręciłam tak słabego czasu na dychę. Były lepsze i gorsze starty, ale zawsze zamykały się w 58, góra 59 minutach. A tu bach. Godzina zero trzy i jedenaście sekund. Kiedyś uznałabym to za porażkę sezonu, wynik który należy na zawsze wykreślić z pamięci. A dziś? Dziś przyjmuję go z pochyloną głową, świadoma tego, że sama sobie na niego zasłużyłam. Bo...
Po pierwsze brak treningów. Od październikowego startu w maratonie nie zrobiłam z moim bieganiem nic sensownego. Zabrakło systematyczności, przemyślanego planu no i przede wszystkim jasno wyznaczonych celów, które by pozwoliły ogarnąć to moje bieganie w jakąś sensowną całość.
Po drugie pływanie. Postanowiłam zostać mistrzynią swojej dzielnicy w stylu dowolnym, więc zamiast koncentrować swoją energię na bieganiu (albo dla równowagi dzielić ją między bieganie a pływanie) ja trzy razy w tygodniu zapewniałam sobie niezbędną dawkę chloru i Bóg wie czego jeszcze.
Po trzecie brak wypoczynku. Skoro zachciało mi się dbać o kulturalną część mojej egzystencji i podróżować 5 godzin w jedną stronę na koncert Erica Claptona (kładąc się spać o 6:00 rano w dzień biegu) to nie mogę się dziwić, że na linii startu pojawiła się ogólna ciężkość nóg i wszechogarniające zmęczenie. Żeby nie było - koncertu wcale, ale to wcale nie żałuję:)
No i wreszcie po czwarte pogoda. Upał nigdy nie był sprzymierzeńcem mojego biegania. A jeśli do punktu czwartego dodać trzy poprzednie to wynik powyżej godziny to pewniak.
Każdy start czegoś uczy. Mnie nauczył na pewno jednego - jeśli się nie biega, to nie ma się co liczyć na sensowny wynik. A więc do roboty!