sobota, 16 listopada 2013

Roz (leniwienie)

Niby, że ja? Na serio? Ja? Sama do końca nie mogłam w to uwierzyć, ale w październiku przyszedł ten czas - czas wielkiego roztrenowania. 

Przez ostatnich kilka lat bywało tak, że sezon po sezonie nibysobiebiegałam, ale to nibysobiebieganie żadnych efektów nie przynosiło. Żadnego planu nie zrealizowałam do końca, w żadnym maratonie nie wzięłam udziału - to i nie było z czego się roztrenowywać. Idąc dalej tym tokiem myślenia - skoro nigdy wcześniej się nie roztrenowywałam, to też nie miałam żadnego (słownie żadnego) doświadczenia w tym temacie.
 
Pomysł numer 1 - nie biegam. Nadrobię zaległości towarzyskie, książkowe, filmowe. Totalna sportowa laba. Jak powiedziałam, tak wytrzymałam całe 6 dni. Siódmego dnia przebiegłam półmaraton, zbliżając się nawet dość blisko 2h i osiągając najlepszy wynik na tym dystansie w tym roku (tak, wiem, wiem wynik nie napawa dumą). Siódmego dnia stwierdziłam, że pomysł numer 1 jest najgłupszym z możliwych i zaczęłam myśleć nad czymś innym.
 
Pomysł numer 2 - dwa razy w tygodniu biegam po 6-7 km + dwa razy w tygodniu pływam. Organizm odczuł co prawda boleśnie powrót na basen po długiej przerwie, ale mięśnie dosyć szybko przypomniały sobie kraula i z każdą wizytą było już coraz znośniej. Niestety po dwóch tygodniach wszystko się sypnęło. Więcej pracy w pracy, nocne zakuwanie do egzaminów, permanente niewyspanie i na koniec przeziębienie. Efekty? Pomysł drugi, jak najbardziej sluszny według mnie, nie miał szans na przetrwanie. Przetrwał dwa tygodnie, co i tak uważam za swój wewnętrzny sukces.
 
Pomysł numer 3 - spontan. Jeśli mam chęci i czas, biegam. Nie mam chęci i czasu, nie biegam. Efekty? Potrafiłam przez 4 dni totalnie nic ze sobą nie robić, aby później nadrabiając stracony czas, biegać dzień po dniu. Urywane treningi, bez sensu i przemyślenia, skończyły się tym, że wróciłam do punktu 0. Zerowa kondycja, zero pomysłów na mojego bieganie, zero planów i celów.
 
Pewnie z kolejnym roztrenowaniem będzie lepiej i łatwiej. Zaplanuję je z głową i będę konsekwetnie realizować. Teraz czas pozbyć się tego lenia, który totalnie mnie opanował i zacząć kreślić plany na kolejny sezon sportowy.

sobota, 9 listopada 2013

I'm a hoarder!

Gromadzę mnóstwo rzeczy. Bo żal wyrzucić, bo jeszcze się przyda, bo wykorzystałam tylko raz (więc tym bardziej muszę zatrzymać). I tak rok po roku dorobiłam się pokaźnej kolekcji - ubrań, ustaw, książek z czasów studenckich (do których jednak od czasów studenckich ani razu nie zajrzałam),  a nawet ... kartek okolicznościowych! Nie myślcie jednak, że moje mieszkanie wygląda jak archiwum, magazyn i muzem razem wzięte. Co pewien czas staram się zrobić "przegląd" zgromadzonych rzeczy. Rozstanie się z nimi bywa jednak ciężkie i najczęściej połowa tych przeznaczonych do wyrzucenia i tak wraca na swoje miejsce;)

Ubrania i gadżety biegowe to już osobna historia. Koleżanki czasami się śmieją, że mam ich więcej niż tych zwykłych, codziennych, do pracy i poza nią. Jest w tym trochę prawdy. Czasami po prostu nie mogę się oprzeć i mimo, że posiadam już taką czy też inną koszulkę, to kupuję kolejną ... w innym kolorze;) Ostatnio jednak, gdy ubrania biegowe zaczęły (dosłownie) wylewać się z szaf postanowiłam zrobić przegląd sportowej garderoby. Są koszulki, których nie miałam na sobie od miesięcy, lat, ale sentyment jest tak duży, że nie pozwalał mi do tej pory się ich pozbyć. Są spodnie biegowe których nigdy nie ubrałam, bo kupiłam ... za małe. Ale najwiekszym hitem są chyba jednak książki biegowe. Każda kiedyś zaczęta, niektóre nawet z zaznaczonymi cytatami i najistotnyszymi informacjami, ale żadna (absolutnie żadna) nieskończona. Przeszłam samą siebie i czas najwyższy zabrać się za gruntowne porządki.



Swoją drogą, gdybym przeczytała wszystkie te publikacje i przyswoiła tak pokaźny zasób wiedzy to kto wie, może i maratony biegałabym o 15-20 minut szybciej? Pomarzyć nie zaszkodzi:)