sobota, 28 września 2013

Na dwa tygodnie przed startem

Z pół roku zrobiły się dwa miesięce, z dwóch miesięcy raptem zostały 2 tygodnie. Aż trudno mi czasem uwierzyć, że to już tuż tuż. Wielki Start zbliża się szybciej niż się tego spodziewałam. Patrząc z perspektywy poprzedniego maratonu (i jedynego do tej pory w moim życiu) czuję, że jestem zdecydowanie gorzej przygotowana. Mimo że 4 lata temu mój tygodniowy kilometraż był mniejszy niż obecnie, byłam wtedy bardziej zdeterminowana, systematyczna no i przede wszystkim młodsza. Teraz to już nie te same mięśnie, kości i głowa:)

Na dwa tygodnie przed startem mam plan. Taki plan przez duże Pe. Po pierwsze jutro robię ostatnie dluższe wybieganie. Od poniedziałku ostro luzuję z kilometrażem. Po drugie dieta. Mam zamiar, na 10 dni przed maratonem, wystartować z dietą białkową. Kiedyś taką dietę stosowałam celem zrzucenia nadmiarowych kg i pamiętam, że łatwo nie było. No ale skoro przetrwałam tyle miesięcy przygotowań, to chyba przetrwam także kilka dni na białkach? Z kolei 4-5 dni przed startem przejdę na węglowodany i wtedy zacznie się uczta:) Zobaczymy czy przyniesie to zamierzony efekt.

Mam jeszcze taki mniejszy plan, przez małe pe. W przyszłym tygodniu wybiorę się na masaż. Czas wynagrodzić ciało za to, że przez ostatnie tygodnie, mimo problemów z pasmem b-p, nie zastrajkowało i dzielnie znosiło moje szalone pomysły. Przed weekendem maratońskim robię sobie w piątek wolne. Wypocznę i zacznę koncentrować się na tym co mnie czeka. A czeka wiele!
 
 
A tak było 4 lata temu na mecie maratonu w Poznaniu. Niezapomniane wrażenia.

środa, 25 września 2013

O tym jak prawie dostałam zawału

Gdy patrzę na całe to wczorajszo-dzisiejsze zamieszenia to nie ukrywam, śmiać mi się chce. Ale wczoraj o 20:00 wcale nie było mi do śmiechu...

Kolejność zdarzeń:
- wieczór z poniedziałku na wtorek podłączam Garmina do ładowania,
- wtorek rano odłączam ładowarkę, na cyferblacie bateria wskazuje pełne naładowanie, czyli jest dobrze,
- wtorek 20:00 ubrana i gotowa na stawienie czoła cotygodniowym interwałom zakładam zegarek na nadgarstek i....

Garmin padł i umarł, a ja zamarłam. Ale jak? Skąd? Gdzie? Próby reanimacji nie przyniosły efektu, a mi stanęło serce. Maraton bez zegarka? NIE MA TAKIEJ OPCJI! Od razu też przypomniały mi się perypetie Kasi (http://42kmandmore.wordpress.com/2013/09/12/czwartek-przed-maratonem/) i tylko pokręciłam z niedowierzaniem głową. Czy poszłam biegać? Tak.  Ale jak inne było to bieganie. Czułam się nie na miejscu. Wyszperany z dołu szafy, ledwo zipiący Polar na moim nadgarstku tylko mi przypominał o Garminie. Nie mogłam się skupić na interwałach.

Milion dobrych i sprawdzonych rad, trzy oferty użyczenia własnych zegarków...zasypiałam z przekonaniem, że jakoś to chyba będzie. Środa rano - telefon do serwisu technicznego. Miły pan instruuje jak wykonać soft reset, hard reset...Sory, ja już to przerobiłam milion razy. Pan namawia, żeby mimo wszystko spróbować jeszcze raz. I nagle ekranik zaczyna migać. Garmin ożył!

Konkluzja jest fajno-niefajna. Chyba stałam się oficjalnie biegową gadżeciarą, a moje bieganie zdominował GPS, tempo, tętno, czasy i cała ta elektroniczna zawierucha. No ale co mam powiedzieć. Lubię tego mojego Garmina:)


Na zdjęciu powyżej wielkopomna chwila - moje pierwsze od 4 lat przebiegnięte (jednorazowo) 30km

poniedziałek, 16 września 2013

Are we there yet?

Z kilkunastu tygodni zrobiło się raptem kilka. Zanim się obejrzę, a będę odliczała dni (tak dni!) do startu w drugim w moim życiu maratonie. Pierwszy był cztery lata temu i jak twierdzi mój kolega - dawno i nie liczy się:) Co prawda, to prawda.

Sierpień upłynął pod znakiem zwyżki formy. Biegało mi się super, kilometry mijały niepostrzeżenie. Nagle na koniec tygodnia orientowałam się, że przekraczałam magiczną liczbę 50 km. I tak tydzień po tygodniu. Nastał wrzesień i passa mnie opuściła. Najpierw nieudany start w półmaratonie w Pile, oblany egzamin, chwila zwątpienia, koszmarne wybieganie w minioną niedzielę. Morale opadły, biegowa pewność siebie znikła. Koleżanka zrobiła już dwie czy trzy "trzydziestki", podczas gdy moje najdłuższe do tej pory wybieganie liczyło raptem 24 km...
 
Ogarnął mnie stresssss. Taki stres przez duże S. Podświadomie czuję, że zrobiłam za mało, za często odpuszczałam. Kolega A. określiłby to w dwóch wyrazach - brak konsekwencji. Wiem jednak jedno. Jeśli teraz odpuszczę to skończą się długie wybiegania, 50 km tygodniowo, interwały i cała biegowa reszta. Będzie kac moralny i złość na samą siebie, że znów się poddałam, że nie potrafię dążyć do wytyczonych celów. Dlatego mimo wszystko, mimo przeciwności losu nie poddam się. I tego się trzymam.

sobota, 7 września 2013

Dzień jak nie co dzień czyli słów kilka o odpoczynku

Tego mi było trzeba. Po miesiącu niesamowitego zapierdzielania z wywieszonym językiem w końcu nadszedł dzień, gdy nigdzie nie musiałam się spieszyć. Świat sunął do przodu, a ja stałam obok, jakby poza nim.

Ostatnie 4 tygodnie kręciły się wokół trzech rzeczy - praca, bieganie, nauka. Albo nauka, praca, bieganie. Albo bieganie, nauka, praca. Wszystko miało taki sam priorytet. Cóż, tak długo pociągnąć się nie da.

BIEGANIE&NAUKA&PRACA

W sierpniu wybiegałam kilometraż życia. 224 km. Nigdy w życiu nie przebiegłam tyle w jednym miesiącu. Byłam na fali. Zdecydowanie. Niestety zwiększone obciążenia treningowe odbiły się czkawką. ITBS powrócił. Roluję się na butelce, rozciągam wykorzystując ćwiczenia zapamiętane z zeszłoroczenej fizjoterapii, smaruję maścią i wznoszę ręcę do nieba. Not this time! Not this time! W czwartek czeka mnie pierwsza wizyta u fizjo, w przyszłym tygodniu umawiam się do kolejnego (dzięki za namiary Marysiu)! I tak sobie myślę, że dobrze musi być. Musi i już.

Nauka to już osobna bajka. Normalnie słowo drzemka jest mi obce. Jakkolwiek byłabym zmęczona, nie umiem zmrużyć oka w ciągu dnia. Czytając jednak przez ostatnie tygodnie wyłącznie ustawy i rozporządzenia oczy kleiły się nieustannie. Może winowajcą było bieganie. Gdy (najczęściej) ok 21 zasiadałam do książek (najczęściej po solidnej dawce biegania) to nie miałam siły na wiele. Z resztą na egzaminie pojawiły się takie kosmiczne zadania, że nawet gdyby dano mi dodatkowy miesiąc na naukę, nic by to nie zmieniło. Cóż, obleję drugi raz to cholerstwo. Trudno.

Na koniec praca. Definitywnie nie żyję żeby pracować, ale połączenie ze sobą powyższych elementów z nutą nadgodzin w tle to jednak dawka piorunująca. Tylko dla hardcorowców.

Wracając od wątku przewodniego. Dzień jak nie co dzień wypadł dziś. Wyspałam się. Nie nastawiłam budzika. Nigdzie się nie spieszyłam. Podziwiając piękne niebo nad głową niespiesznie poszłam na osiedlowy targ. Kupiłam fantastyczne pomidory "bawole serca", dynię, soczyste jabłka i paprykę. God, I love autumn:) Obejrzałam film! Przeczytałam gazetę! Delektowałam się orzechową kawą z kawiarki. Odpoczywałam. Tego mi było trzeba:)