niedziela, 20 października 2013

Na ostatnim kilometrze damy jazzu:)

Niektórzy stukali się w czoło, inni kręcili z dezaprobatą głową, gdy słyszeli o moim pomyśle udziału w półmaratonie na tydzień po starcie w maratonie. Nie myślcie tylko, że plan zrodził się na fali udanego wyniku w maratonie. Co prawda adrenalina i endorfiny krążyły dosyć długo w moim krwiobiegu, ale to nie one były przyczyną tej decyzji.
 
Do Szamotuł, na III Samsung Półmaraton, pojechałabym tak czy siak. Na bieg ten zapisałam się dużo wcześniej niż na maraton, a dopiero decyzja udziału w maratonie trochę przekonfigurowała moje plany. Szamotuły były natomiast startem docelowym dla mojej koleżanki Agnieszki, którą to poznałam na obozie biegowym w Szklarskiej i z którą od razu się zaprzyjaźniłyśmy. All in all, jako że maraton był number one priority, do Szamotuł miałam jechać jako kibic i support Agnieszki (scenariusz nr 1) lub też miałam w nim sama również wystartować ale rekreacyjnie i krajoznawczo (scenariusz nr 2). W końcu, jako że po maratońskich zakwasach nie było śladu już po trzech dniach, postanowiłam pobiec.
 
Biegło mi się super. Od początku załapałam średnie tempo 5:46/km i bez patrzenia na zegarek w miarę je utrzymywałam aż do samego końca. Oczywiście około 16 km złapał mnie lekki kryzys, ale jakieś 2 km później, nagle pojawił się obok starszy pan nieoczekiwanie podając mi butelkę z wodą. Okazało się, że chodziło mu o to, abym ową butelkę przytrzymała, gdy on w tym czasie nawadniał się jakiś specyfikiem z własnego bidona przymocowanego do pasa biodrowego. Darek jak się później okazało, dodał mi otuchy stwierdzając, że biegnę bardzo równo i mam tak dalej trzymać. Po czym dodał coś, co już totalnie mnie rozbawiło...Na ostatnim kilometrze damy jazzu:)
 
Szansa na złamanie tych parszywych dwóch godzin była, oj była. Jednak kryzys na 16 i 17 km zabrał mi troszkę sekund, których nawet mimo "jazzu" na ostatnim kilometrze nie udało się odrobić. Czas netto 2:01:02. Niby blisko, a jednak tak daleko. Niby od startu w maratonie minął tylko tydzień, a dzisiejszy wynik i tak jest moim drugim najlepszym czasem na tym dystansie od jakichś 4-5 lat. Nie mniej te 2 h zaczynają mnie totalnie wkurzać/irytować/frustrować. Jeśli w przyszłym roku nie uda mi się ich w końcu połamać, to nie ręczę za siebie.

poniedziałek, 14 października 2013

Poznań Maraton 2013. Debiut po raz drugi.

Kiedy w ubiegłą sobotę objeżdżałam z koleżanką autem trasę maratonu nie do końca przekonana byłam do słuszności tego kroku. Bałam się, że w ten sposób trasa ta straci coś na swojej magii i uroku. Myliłam się.

POGODA
Dwa najbardziej wiarygodne portale pogodowe od początku tygodnia stały ze sobą w sprzeczności. www.yr.no mówiło, że padać będzie między 6 a 12, z kolei www.meteo.pl twierdziło, że opady spodziewane są w okolicach godziny 15. I bądź tu mądry. Zapakowałam więc do plecaka ubrania uwględniając wszelkie warianty pogodowe, a ostateczną decyzję postanowiłam podjąć już w samej szatni na targach. Długie-krótkie-długie-krótkie, w końcu padło na krótkie, choć na 10 min przed startem byłam bliska udania się sprintem do szatni i przebrania na długie. Jak się okazało chłodno było mi tylko przez chwilę, gdy oczekiwałam na sygnał startu. Rozgrzałam się od razu po tym jak ruszyliśmy i do końca było tak jak miało być. Ani za zimno, ani za gorąco.

ODŻYWKI
Podczas któregoś z długich wybiegań organizm zastrajkował. Chyba miał już dosyć tego, że co tydzień wlewałam w niego litry (dosłownie) Izostar-ów i Powerade-ów i pochłaniałam tuby i tubki żelów energetycznych. I tak kilka tygodni przed startem przeszłam na naturalnie wspomaganie. Woda z miodem, cytryną i szczyptą soli morskiej, do tego ekologiczne rodzynki i daktyle. Pycha. Ale... każdy biegacz wie, że na zawodach nie testuje się nic nowego, Aboslutnie nic. Nawet skarpetek. A ja zaryzykowałam. Kasia (42kmandmore.wordpress.com/) przesłała mi przepis na naturalny żel energetyczny, którego niestety nie zdążyłam w porę przetestować. Stwierdziłam jednak, że skoro to naturalne, to może organizm nie odrzuci... Do kieszeni wrzuciłam jednak (też za namową Kasi) jedną tubę żelu jabłkowego Izostar, który miałam wciągnąć na ostatnich kilometrach (tak aby organizm w razie co nie zdążył się zbuntować) oraz garść miśków Haribo.

Na trasie korzystałam z punktów odżywczych, ale piłam tam tylko wodę. Co pewien czas popijałam też własny izo z bidonów, przeżułam ze trzy miśki, ale żelu bałam się użyć. Przemogłam się dopiero po dwudziestym którymś kilometrze, za podbiegiem na ulicy Browarnej. Żel okazał się słodki i pyszny. Kasia, gracias!!!!
 
GADŻETY
Dwa dni przed startem postanowiłam kompletnie odświeżyć biegową playlistę. Spędziłam sporo czasu układając idealną mieszankę wybuchową, która w chwilii kryzysu miała mi dodać energii i motywacji do dalszego biegu. Plan był taki, że tak długo jak się da, będę biegła bez wspomagania i dopiero w chwilii kryzysu odpalę mp3. Kryzysu jako takiego na szczęście nie miałam, ale ok 24 km poczułam potrzebę skierowania myśli w zupełnie innym kierunku. I to był strzał w dziesiątkę.
 
TRASA
Do startu podeszłam bardzo taktycznie i uważam to za swój wielki sukces. Po pierwsze objechanie trasy na tydzień przed maratonem pozwoliło mi dokładnie rozeznać się w newralgicznych odcinkach i zaplanować strategię biegu. Ani razu się nie zatrzymałam, nawet na trzech masakrycznych podbiegach, tych których najbardziej się bałam. Rozpoczynając najdłuższy podbieg, ten na ul. Serbskiej, włączyłam sobie najbardziej energetyczny utwór na moim mp3, a wzrok skupiałam na małym odcinku asfaltu przed sobą, tak aby sztucznie nie nakrecać się tym, ile dystansu zostało mi do pokonania.

Przez całe 42 km nic mnie nie bolało, nie miałam ściany ani chwil zwątpienia. Cały czas starałam się myśleć o mecie i uczuciu, które będzie mi towarzyszyło przy jej przekraczaniu. Biegłam równo, nie patrząc na zegarek, a raczej skupiając sięna swoim oddechu i samopoczuciu.

Podsumowując, to był mój drugi maraton. Jednak cztery lata, które dzielą mój debiut od wczorajszego startu sprawiają, że czuję się jakbym poraz pierwszy zmierzyła się z tym dystansem. Czas netto 4:24:55. Do złamania życiówki zabrakły mi niecałe 2 min, ale i tak czuję sie zwycięzcą. Do mety dotarłam bez kryzysów, ścian i bólu. Mission accomplished!

 
 


 
 

 
 

sobota, 12 października 2013

Ostatnie 24 godziny

Pakiet startowy odebrany. Składniki na wszystkie moje naturalne żelo-izo uszykowane leżą na stole w kuchni. Na zmianę otwieram w internecie trzy strony z prognozą pogody i próbuję w duszy zaklinać deszcz. Oby tylko nie padało, oby pogoda sprzyjała jutro biegaczom w Poznaniu.

Wiem, że nie biegałam tyle ile powinnam. Wiem, że za późno zdecydowałam się, że jednak wystartuję w Poznaniu. Wiem, że nie czuję takiej mocy jak cztery lata temu przed debiutem maratońskim. Ale to nic. Jutrzejszy start ma przełamać moją niechęć / strach / obawy przed startami na długich dystansach. Ma mi dodać pewności, że ja też mogę i potrafię. Może nie w 3:45 ani 4:00, ale chociażby nie gorzej niż cztery lata temu. Jeśli zmieszczę się w 4:30 to będzie git i wielka radość. Szkoda tylko, że na trasie nie będzie, podobnie jak za pierwszym razem, mojej siostry. Wyjazd do Gruzji wypadł niestety w trakcie mojego startu i nie dało się tych dwóch rzeczy pogodzić. Na szczęście nie zawiodą mnie znajomi. Jestem zadziwiona ich pełną wsparcia i entuzjamu postawą. Niektórzy będą stać na trasie, inni pobiegną ze mną nawet pewien odcinek trasy maratońskiej. Są też i tacy, których znam jedynie z sieci, forum, portali społecznościowych, a którzy również obdarzają mnie niebywałą siłą. Dzięki Wam wszystkim! Mam nadzieję, że to wsparcie będzie siłą napędową mojego jutrzejszego startu. Niby to drugim maraton w moim życiu, a czuję się jak świeżak i debiutatnt, przeżywając wszystkie przedmaratońskie emocje na nowo.
 
 
Numer 268. 2+6+8=16=1+6=7= MY LUCKY NUMBER!

poniedziałek, 7 października 2013

Przedmaratońska dieta niskowęglowodanowa

Wystarczył 1 dzień (słownie JEDEN dzień), abym przekonała się na własnej skórze jak wielkim jestem fanem węglowodanów. Cóż, mówią, że tonący brzytwy się chwyta, a przyszły maratończyk-amator-entuzjasta-wolnobiegacz? Diety przedmaratońskiej!

Ale o co cho?
Niektóre źródła mówią, aby na 6 - 9 dni przed planowanym startem w maratonie ograniczyć ilość spożywanych węglowodanów na rzecz produktów wysokobiałkowych. Najlepiej taką dietę zacząć po mocnym akcencie treningowym, kiedy mięśnie są w dużej mierze "wyczyszczone" z glikogenu. Ja moją dietę zaczęłam w niedzielę, po powrocie z dłuższego, 20 kilometrowego wybiegania. Jak to wygląda u mnie w praktyce?

Po pierwsze na 3 - 4 dni wykluczyłam z diety pieczywo, płatki, ryż, kasze, makarony, słodycze, banany, ziemniaki, gotowaną marchewkę, groszek. Generalnie wszystko co słodkie i pyszne:) Herbaty i kawy nie słodzę, soków owocowych nie lubię. A więc tu akurat żadne wyrzeczenia nie są konieczne. Staram się jeść dużo warzyw (głównie pomidorów - zawierają potas), ryb, drobiu oraz nabiału w postaci jogurtów naturalnych, twarogu i kefirów.

Po drugie woda. Dużo i wszędzie. Nie woda źródlana, całkowicie pozbawiona składników mineralnych, ale wody mineralne właśnie (minimum 500mg składników/l). Spożywanie dużych ilości wody jest niezbędne w przypadku diety nieskowęglowodanowej. Naeży bowiem wspomagać wypłukiwanie ubocznych produktów trawienia białek i przede wszystkim dbań o nerki!

Po trzecie pozostawiam sobie małe okienko - otręby owsiane. Nie śmiejcie się, ale ten gatunek otrąb (z tego co dobrze pamiętam z niesławnej diety białkowej Dukana) zawiera najwięcej białka, a więc też można przymknąć na nie oko. Poza tym taka dieta nie służy zbytnio pracy jelit, a więc trzeba się troszkę powspomagać:)

Po 3 - 4 dniach przychodzi czas na wielką ucztę. Węglę i tylko węgle. Pełnoziarnisty chleb, płatki, makarony i kasze. Jakakolwiek ilość białka (jeśli jest faktycznie dostarczana) pochodzić ma głównie z tych produktów. Obok wody można wspomagać się w tej fazie również sokami owocowymi (najlepiej tymi naturalnie wyciśniętymi, a w przypadku ich braku sokami - nie nektarami czy nie daj Boże napojami - w kartonach).

Po 3 - 4 dniach przychodzi dzień Wielkiego Startu i cokolwiek będzie się działo biegniemy z jednym celem - byle do mety:)