Niektórzy stukali się w czoło, inni kręcili z dezaprobatą głową, gdy słyszeli o moim pomyśle udziału w półmaratonie na tydzień po starcie w maratonie. Nie myślcie tylko, że plan zrodził się na fali udanego wyniku w maratonie. Co prawda adrenalina i endorfiny krążyły dosyć długo w moim krwiobiegu, ale to nie one były przyczyną tej decyzji.
Do Szamotuł, na III Samsung Półmaraton, pojechałabym tak czy siak. Na bieg ten zapisałam się dużo wcześniej niż na maraton, a dopiero decyzja udziału w maratonie trochę przekonfigurowała moje plany. Szamotuły były natomiast startem docelowym dla mojej koleżanki Agnieszki, którą to poznałam na obozie biegowym w Szklarskiej i z którą od razu się zaprzyjaźniłyśmy. All in all, jako że maraton był number one priority, do Szamotuł miałam jechać jako kibic i support Agnieszki (scenariusz nr 1) lub też miałam w nim sama również wystartować ale rekreacyjnie i krajoznawczo (scenariusz nr 2). W końcu, jako że po maratońskich zakwasach nie było śladu już po trzech dniach, postanowiłam pobiec.
Biegło mi się super. Od początku załapałam średnie tempo 5:46/km i bez patrzenia na zegarek w miarę je utrzymywałam aż do samego końca. Oczywiście około 16 km złapał mnie lekki kryzys, ale jakieś 2 km później, nagle pojawił się obok starszy pan nieoczekiwanie podając mi butelkę z wodą. Okazało się, że chodziło mu o to, abym ową butelkę przytrzymała, gdy on w tym czasie nawadniał się jakiś specyfikiem z własnego bidona przymocowanego do pasa biodrowego. Darek jak się później okazało, dodał mi otuchy stwierdzając, że biegnę bardzo równo i mam tak dalej trzymać. Po czym dodał coś, co już totalnie mnie rozbawiło...Na ostatnim kilometrze damy jazzu:)
Szansa na złamanie tych parszywych dwóch godzin była, oj była. Jednak kryzys na 16 i 17 km zabrał mi troszkę sekund, których nawet mimo "jazzu" na ostatnim kilometrze nie udało się odrobić. Czas netto 2:01:02. Niby blisko, a jednak tak daleko. Niby od startu w maratonie minął tylko tydzień, a dzisiejszy wynik i tak jest moim drugim najlepszym czasem na tym dystansie od jakichś 4-5 lat. Nie mniej te 2 h zaczynają mnie totalnie wkurzać/irytować/frustrować. Jeśli w przyszłym roku nie uda mi się ich w końcu połamać, to nie ręczę za siebie.