sobota, 16 listopada 2013

Roz (leniwienie)

Niby, że ja? Na serio? Ja? Sama do końca nie mogłam w to uwierzyć, ale w październiku przyszedł ten czas - czas wielkiego roztrenowania. 

Przez ostatnich kilka lat bywało tak, że sezon po sezonie nibysobiebiegałam, ale to nibysobiebieganie żadnych efektów nie przynosiło. Żadnego planu nie zrealizowałam do końca, w żadnym maratonie nie wzięłam udziału - to i nie było z czego się roztrenowywać. Idąc dalej tym tokiem myślenia - skoro nigdy wcześniej się nie roztrenowywałam, to też nie miałam żadnego (słownie żadnego) doświadczenia w tym temacie.
 
Pomysł numer 1 - nie biegam. Nadrobię zaległości towarzyskie, książkowe, filmowe. Totalna sportowa laba. Jak powiedziałam, tak wytrzymałam całe 6 dni. Siódmego dnia przebiegłam półmaraton, zbliżając się nawet dość blisko 2h i osiągając najlepszy wynik na tym dystansie w tym roku (tak, wiem, wiem wynik nie napawa dumą). Siódmego dnia stwierdziłam, że pomysł numer 1 jest najgłupszym z możliwych i zaczęłam myśleć nad czymś innym.
 
Pomysł numer 2 - dwa razy w tygodniu biegam po 6-7 km + dwa razy w tygodniu pływam. Organizm odczuł co prawda boleśnie powrót na basen po długiej przerwie, ale mięśnie dosyć szybko przypomniały sobie kraula i z każdą wizytą było już coraz znośniej. Niestety po dwóch tygodniach wszystko się sypnęło. Więcej pracy w pracy, nocne zakuwanie do egzaminów, permanente niewyspanie i na koniec przeziębienie. Efekty? Pomysł drugi, jak najbardziej sluszny według mnie, nie miał szans na przetrwanie. Przetrwał dwa tygodnie, co i tak uważam za swój wewnętrzny sukces.
 
Pomysł numer 3 - spontan. Jeśli mam chęci i czas, biegam. Nie mam chęci i czasu, nie biegam. Efekty? Potrafiłam przez 4 dni totalnie nic ze sobą nie robić, aby później nadrabiając stracony czas, biegać dzień po dniu. Urywane treningi, bez sensu i przemyślenia, skończyły się tym, że wróciłam do punktu 0. Zerowa kondycja, zero pomysłów na mojego bieganie, zero planów i celów.
 
Pewnie z kolejnym roztrenowaniem będzie lepiej i łatwiej. Zaplanuję je z głową i będę konsekwetnie realizować. Teraz czas pozbyć się tego lenia, który totalnie mnie opanował i zacząć kreślić plany na kolejny sezon sportowy.

sobota, 9 listopada 2013

I'm a hoarder!

Gromadzę mnóstwo rzeczy. Bo żal wyrzucić, bo jeszcze się przyda, bo wykorzystałam tylko raz (więc tym bardziej muszę zatrzymać). I tak rok po roku dorobiłam się pokaźnej kolekcji - ubrań, ustaw, książek z czasów studenckich (do których jednak od czasów studenckich ani razu nie zajrzałam),  a nawet ... kartek okolicznościowych! Nie myślcie jednak, że moje mieszkanie wygląda jak archiwum, magazyn i muzem razem wzięte. Co pewien czas staram się zrobić "przegląd" zgromadzonych rzeczy. Rozstanie się z nimi bywa jednak ciężkie i najczęściej połowa tych przeznaczonych do wyrzucenia i tak wraca na swoje miejsce;)

Ubrania i gadżety biegowe to już osobna historia. Koleżanki czasami się śmieją, że mam ich więcej niż tych zwykłych, codziennych, do pracy i poza nią. Jest w tym trochę prawdy. Czasami po prostu nie mogę się oprzeć i mimo, że posiadam już taką czy też inną koszulkę, to kupuję kolejną ... w innym kolorze;) Ostatnio jednak, gdy ubrania biegowe zaczęły (dosłownie) wylewać się z szaf postanowiłam zrobić przegląd sportowej garderoby. Są koszulki, których nie miałam na sobie od miesięcy, lat, ale sentyment jest tak duży, że nie pozwalał mi do tej pory się ich pozbyć. Są spodnie biegowe których nigdy nie ubrałam, bo kupiłam ... za małe. Ale najwiekszym hitem są chyba jednak książki biegowe. Każda kiedyś zaczęta, niektóre nawet z zaznaczonymi cytatami i najistotnyszymi informacjami, ale żadna (absolutnie żadna) nieskończona. Przeszłam samą siebie i czas najwyższy zabrać się za gruntowne porządki.



Swoją drogą, gdybym przeczytała wszystkie te publikacje i przyswoiła tak pokaźny zasób wiedzy to kto wie, może i maratony biegałabym o 15-20 minut szybciej? Pomarzyć nie zaszkodzi:)

niedziela, 20 października 2013

Na ostatnim kilometrze damy jazzu:)

Niektórzy stukali się w czoło, inni kręcili z dezaprobatą głową, gdy słyszeli o moim pomyśle udziału w półmaratonie na tydzień po starcie w maratonie. Nie myślcie tylko, że plan zrodził się na fali udanego wyniku w maratonie. Co prawda adrenalina i endorfiny krążyły dosyć długo w moim krwiobiegu, ale to nie one były przyczyną tej decyzji.
 
Do Szamotuł, na III Samsung Półmaraton, pojechałabym tak czy siak. Na bieg ten zapisałam się dużo wcześniej niż na maraton, a dopiero decyzja udziału w maratonie trochę przekonfigurowała moje plany. Szamotuły były natomiast startem docelowym dla mojej koleżanki Agnieszki, którą to poznałam na obozie biegowym w Szklarskiej i z którą od razu się zaprzyjaźniłyśmy. All in all, jako że maraton był number one priority, do Szamotuł miałam jechać jako kibic i support Agnieszki (scenariusz nr 1) lub też miałam w nim sama również wystartować ale rekreacyjnie i krajoznawczo (scenariusz nr 2). W końcu, jako że po maratońskich zakwasach nie było śladu już po trzech dniach, postanowiłam pobiec.
 
Biegło mi się super. Od początku załapałam średnie tempo 5:46/km i bez patrzenia na zegarek w miarę je utrzymywałam aż do samego końca. Oczywiście około 16 km złapał mnie lekki kryzys, ale jakieś 2 km później, nagle pojawił się obok starszy pan nieoczekiwanie podając mi butelkę z wodą. Okazało się, że chodziło mu o to, abym ową butelkę przytrzymała, gdy on w tym czasie nawadniał się jakiś specyfikiem z własnego bidona przymocowanego do pasa biodrowego. Darek jak się później okazało, dodał mi otuchy stwierdzając, że biegnę bardzo równo i mam tak dalej trzymać. Po czym dodał coś, co już totalnie mnie rozbawiło...Na ostatnim kilometrze damy jazzu:)
 
Szansa na złamanie tych parszywych dwóch godzin była, oj była. Jednak kryzys na 16 i 17 km zabrał mi troszkę sekund, których nawet mimo "jazzu" na ostatnim kilometrze nie udało się odrobić. Czas netto 2:01:02. Niby blisko, a jednak tak daleko. Niby od startu w maratonie minął tylko tydzień, a dzisiejszy wynik i tak jest moim drugim najlepszym czasem na tym dystansie od jakichś 4-5 lat. Nie mniej te 2 h zaczynają mnie totalnie wkurzać/irytować/frustrować. Jeśli w przyszłym roku nie uda mi się ich w końcu połamać, to nie ręczę za siebie.

poniedziałek, 14 października 2013

Poznań Maraton 2013. Debiut po raz drugi.

Kiedy w ubiegłą sobotę objeżdżałam z koleżanką autem trasę maratonu nie do końca przekonana byłam do słuszności tego kroku. Bałam się, że w ten sposób trasa ta straci coś na swojej magii i uroku. Myliłam się.

POGODA
Dwa najbardziej wiarygodne portale pogodowe od początku tygodnia stały ze sobą w sprzeczności. www.yr.no mówiło, że padać będzie między 6 a 12, z kolei www.meteo.pl twierdziło, że opady spodziewane są w okolicach godziny 15. I bądź tu mądry. Zapakowałam więc do plecaka ubrania uwględniając wszelkie warianty pogodowe, a ostateczną decyzję postanowiłam podjąć już w samej szatni na targach. Długie-krótkie-długie-krótkie, w końcu padło na krótkie, choć na 10 min przed startem byłam bliska udania się sprintem do szatni i przebrania na długie. Jak się okazało chłodno było mi tylko przez chwilę, gdy oczekiwałam na sygnał startu. Rozgrzałam się od razu po tym jak ruszyliśmy i do końca było tak jak miało być. Ani za zimno, ani za gorąco.

ODŻYWKI
Podczas któregoś z długich wybiegań organizm zastrajkował. Chyba miał już dosyć tego, że co tydzień wlewałam w niego litry (dosłownie) Izostar-ów i Powerade-ów i pochłaniałam tuby i tubki żelów energetycznych. I tak kilka tygodni przed startem przeszłam na naturalnie wspomaganie. Woda z miodem, cytryną i szczyptą soli morskiej, do tego ekologiczne rodzynki i daktyle. Pycha. Ale... każdy biegacz wie, że na zawodach nie testuje się nic nowego, Aboslutnie nic. Nawet skarpetek. A ja zaryzykowałam. Kasia (42kmandmore.wordpress.com/) przesłała mi przepis na naturalny żel energetyczny, którego niestety nie zdążyłam w porę przetestować. Stwierdziłam jednak, że skoro to naturalne, to może organizm nie odrzuci... Do kieszeni wrzuciłam jednak (też za namową Kasi) jedną tubę żelu jabłkowego Izostar, który miałam wciągnąć na ostatnich kilometrach (tak aby organizm w razie co nie zdążył się zbuntować) oraz garść miśków Haribo.

Na trasie korzystałam z punktów odżywczych, ale piłam tam tylko wodę. Co pewien czas popijałam też własny izo z bidonów, przeżułam ze trzy miśki, ale żelu bałam się użyć. Przemogłam się dopiero po dwudziestym którymś kilometrze, za podbiegiem na ulicy Browarnej. Żel okazał się słodki i pyszny. Kasia, gracias!!!!
 
GADŻETY
Dwa dni przed startem postanowiłam kompletnie odświeżyć biegową playlistę. Spędziłam sporo czasu układając idealną mieszankę wybuchową, która w chwilii kryzysu miała mi dodać energii i motywacji do dalszego biegu. Plan był taki, że tak długo jak się da, będę biegła bez wspomagania i dopiero w chwilii kryzysu odpalę mp3. Kryzysu jako takiego na szczęście nie miałam, ale ok 24 km poczułam potrzebę skierowania myśli w zupełnie innym kierunku. I to był strzał w dziesiątkę.
 
TRASA
Do startu podeszłam bardzo taktycznie i uważam to za swój wielki sukces. Po pierwsze objechanie trasy na tydzień przed maratonem pozwoliło mi dokładnie rozeznać się w newralgicznych odcinkach i zaplanować strategię biegu. Ani razu się nie zatrzymałam, nawet na trzech masakrycznych podbiegach, tych których najbardziej się bałam. Rozpoczynając najdłuższy podbieg, ten na ul. Serbskiej, włączyłam sobie najbardziej energetyczny utwór na moim mp3, a wzrok skupiałam na małym odcinku asfaltu przed sobą, tak aby sztucznie nie nakrecać się tym, ile dystansu zostało mi do pokonania.

Przez całe 42 km nic mnie nie bolało, nie miałam ściany ani chwil zwątpienia. Cały czas starałam się myśleć o mecie i uczuciu, które będzie mi towarzyszyło przy jej przekraczaniu. Biegłam równo, nie patrząc na zegarek, a raczej skupiając sięna swoim oddechu i samopoczuciu.

Podsumowując, to był mój drugi maraton. Jednak cztery lata, które dzielą mój debiut od wczorajszego startu sprawiają, że czuję się jakbym poraz pierwszy zmierzyła się z tym dystansem. Czas netto 4:24:55. Do złamania życiówki zabrakły mi niecałe 2 min, ale i tak czuję sie zwycięzcą. Do mety dotarłam bez kryzysów, ścian i bólu. Mission accomplished!

 
 


 
 

 
 

sobota, 12 października 2013

Ostatnie 24 godziny

Pakiet startowy odebrany. Składniki na wszystkie moje naturalne żelo-izo uszykowane leżą na stole w kuchni. Na zmianę otwieram w internecie trzy strony z prognozą pogody i próbuję w duszy zaklinać deszcz. Oby tylko nie padało, oby pogoda sprzyjała jutro biegaczom w Poznaniu.

Wiem, że nie biegałam tyle ile powinnam. Wiem, że za późno zdecydowałam się, że jednak wystartuję w Poznaniu. Wiem, że nie czuję takiej mocy jak cztery lata temu przed debiutem maratońskim. Ale to nic. Jutrzejszy start ma przełamać moją niechęć / strach / obawy przed startami na długich dystansach. Ma mi dodać pewności, że ja też mogę i potrafię. Może nie w 3:45 ani 4:00, ale chociażby nie gorzej niż cztery lata temu. Jeśli zmieszczę się w 4:30 to będzie git i wielka radość. Szkoda tylko, że na trasie nie będzie, podobnie jak za pierwszym razem, mojej siostry. Wyjazd do Gruzji wypadł niestety w trakcie mojego startu i nie dało się tych dwóch rzeczy pogodzić. Na szczęście nie zawiodą mnie znajomi. Jestem zadziwiona ich pełną wsparcia i entuzjamu postawą. Niektórzy będą stać na trasie, inni pobiegną ze mną nawet pewien odcinek trasy maratońskiej. Są też i tacy, których znam jedynie z sieci, forum, portali społecznościowych, a którzy również obdarzają mnie niebywałą siłą. Dzięki Wam wszystkim! Mam nadzieję, że to wsparcie będzie siłą napędową mojego jutrzejszego startu. Niby to drugim maraton w moim życiu, a czuję się jak świeżak i debiutatnt, przeżywając wszystkie przedmaratońskie emocje na nowo.
 
 
Numer 268. 2+6+8=16=1+6=7= MY LUCKY NUMBER!

poniedziałek, 7 października 2013

Przedmaratońska dieta niskowęglowodanowa

Wystarczył 1 dzień (słownie JEDEN dzień), abym przekonała się na własnej skórze jak wielkim jestem fanem węglowodanów. Cóż, mówią, że tonący brzytwy się chwyta, a przyszły maratończyk-amator-entuzjasta-wolnobiegacz? Diety przedmaratońskiej!

Ale o co cho?
Niektóre źródła mówią, aby na 6 - 9 dni przed planowanym startem w maratonie ograniczyć ilość spożywanych węglowodanów na rzecz produktów wysokobiałkowych. Najlepiej taką dietę zacząć po mocnym akcencie treningowym, kiedy mięśnie są w dużej mierze "wyczyszczone" z glikogenu. Ja moją dietę zaczęłam w niedzielę, po powrocie z dłuższego, 20 kilometrowego wybiegania. Jak to wygląda u mnie w praktyce?

Po pierwsze na 3 - 4 dni wykluczyłam z diety pieczywo, płatki, ryż, kasze, makarony, słodycze, banany, ziemniaki, gotowaną marchewkę, groszek. Generalnie wszystko co słodkie i pyszne:) Herbaty i kawy nie słodzę, soków owocowych nie lubię. A więc tu akurat żadne wyrzeczenia nie są konieczne. Staram się jeść dużo warzyw (głównie pomidorów - zawierają potas), ryb, drobiu oraz nabiału w postaci jogurtów naturalnych, twarogu i kefirów.

Po drugie woda. Dużo i wszędzie. Nie woda źródlana, całkowicie pozbawiona składników mineralnych, ale wody mineralne właśnie (minimum 500mg składników/l). Spożywanie dużych ilości wody jest niezbędne w przypadku diety nieskowęglowodanowej. Naeży bowiem wspomagać wypłukiwanie ubocznych produktów trawienia białek i przede wszystkim dbań o nerki!

Po trzecie pozostawiam sobie małe okienko - otręby owsiane. Nie śmiejcie się, ale ten gatunek otrąb (z tego co dobrze pamiętam z niesławnej diety białkowej Dukana) zawiera najwięcej białka, a więc też można przymknąć na nie oko. Poza tym taka dieta nie służy zbytnio pracy jelit, a więc trzeba się troszkę powspomagać:)

Po 3 - 4 dniach przychodzi czas na wielką ucztę. Węglę i tylko węgle. Pełnoziarnisty chleb, płatki, makarony i kasze. Jakakolwiek ilość białka (jeśli jest faktycznie dostarczana) pochodzić ma głównie z tych produktów. Obok wody można wspomagać się w tej fazie również sokami owocowymi (najlepiej tymi naturalnie wyciśniętymi, a w przypadku ich braku sokami - nie nektarami czy nie daj Boże napojami - w kartonach).

Po 3 - 4 dniach przychodzi dzień Wielkiego Startu i cokolwiek będzie się działo biegniemy z jednym celem - byle do mety:)

sobota, 28 września 2013

Na dwa tygodnie przed startem

Z pół roku zrobiły się dwa miesięce, z dwóch miesięcy raptem zostały 2 tygodnie. Aż trudno mi czasem uwierzyć, że to już tuż tuż. Wielki Start zbliża się szybciej niż się tego spodziewałam. Patrząc z perspektywy poprzedniego maratonu (i jedynego do tej pory w moim życiu) czuję, że jestem zdecydowanie gorzej przygotowana. Mimo że 4 lata temu mój tygodniowy kilometraż był mniejszy niż obecnie, byłam wtedy bardziej zdeterminowana, systematyczna no i przede wszystkim młodsza. Teraz to już nie te same mięśnie, kości i głowa:)

Na dwa tygodnie przed startem mam plan. Taki plan przez duże Pe. Po pierwsze jutro robię ostatnie dluższe wybieganie. Od poniedziałku ostro luzuję z kilometrażem. Po drugie dieta. Mam zamiar, na 10 dni przed maratonem, wystartować z dietą białkową. Kiedyś taką dietę stosowałam celem zrzucenia nadmiarowych kg i pamiętam, że łatwo nie było. No ale skoro przetrwałam tyle miesięcy przygotowań, to chyba przetrwam także kilka dni na białkach? Z kolei 4-5 dni przed startem przejdę na węglowodany i wtedy zacznie się uczta:) Zobaczymy czy przyniesie to zamierzony efekt.

Mam jeszcze taki mniejszy plan, przez małe pe. W przyszłym tygodniu wybiorę się na masaż. Czas wynagrodzić ciało za to, że przez ostatnie tygodnie, mimo problemów z pasmem b-p, nie zastrajkowało i dzielnie znosiło moje szalone pomysły. Przed weekendem maratońskim robię sobie w piątek wolne. Wypocznę i zacznę koncentrować się na tym co mnie czeka. A czeka wiele!
 
 
A tak było 4 lata temu na mecie maratonu w Poznaniu. Niezapomniane wrażenia.

środa, 25 września 2013

O tym jak prawie dostałam zawału

Gdy patrzę na całe to wczorajszo-dzisiejsze zamieszenia to nie ukrywam, śmiać mi się chce. Ale wczoraj o 20:00 wcale nie było mi do śmiechu...

Kolejność zdarzeń:
- wieczór z poniedziałku na wtorek podłączam Garmina do ładowania,
- wtorek rano odłączam ładowarkę, na cyferblacie bateria wskazuje pełne naładowanie, czyli jest dobrze,
- wtorek 20:00 ubrana i gotowa na stawienie czoła cotygodniowym interwałom zakładam zegarek na nadgarstek i....

Garmin padł i umarł, a ja zamarłam. Ale jak? Skąd? Gdzie? Próby reanimacji nie przyniosły efektu, a mi stanęło serce. Maraton bez zegarka? NIE MA TAKIEJ OPCJI! Od razu też przypomniały mi się perypetie Kasi (http://42kmandmore.wordpress.com/2013/09/12/czwartek-przed-maratonem/) i tylko pokręciłam z niedowierzaniem głową. Czy poszłam biegać? Tak.  Ale jak inne było to bieganie. Czułam się nie na miejscu. Wyszperany z dołu szafy, ledwo zipiący Polar na moim nadgarstku tylko mi przypominał o Garminie. Nie mogłam się skupić na interwałach.

Milion dobrych i sprawdzonych rad, trzy oferty użyczenia własnych zegarków...zasypiałam z przekonaniem, że jakoś to chyba będzie. Środa rano - telefon do serwisu technicznego. Miły pan instruuje jak wykonać soft reset, hard reset...Sory, ja już to przerobiłam milion razy. Pan namawia, żeby mimo wszystko spróbować jeszcze raz. I nagle ekranik zaczyna migać. Garmin ożył!

Konkluzja jest fajno-niefajna. Chyba stałam się oficjalnie biegową gadżeciarą, a moje bieganie zdominował GPS, tempo, tętno, czasy i cała ta elektroniczna zawierucha. No ale co mam powiedzieć. Lubię tego mojego Garmina:)


Na zdjęciu powyżej wielkopomna chwila - moje pierwsze od 4 lat przebiegnięte (jednorazowo) 30km

poniedziałek, 16 września 2013

Are we there yet?

Z kilkunastu tygodni zrobiło się raptem kilka. Zanim się obejrzę, a będę odliczała dni (tak dni!) do startu w drugim w moim życiu maratonie. Pierwszy był cztery lata temu i jak twierdzi mój kolega - dawno i nie liczy się:) Co prawda, to prawda.

Sierpień upłynął pod znakiem zwyżki formy. Biegało mi się super, kilometry mijały niepostrzeżenie. Nagle na koniec tygodnia orientowałam się, że przekraczałam magiczną liczbę 50 km. I tak tydzień po tygodniu. Nastał wrzesień i passa mnie opuściła. Najpierw nieudany start w półmaratonie w Pile, oblany egzamin, chwila zwątpienia, koszmarne wybieganie w minioną niedzielę. Morale opadły, biegowa pewność siebie znikła. Koleżanka zrobiła już dwie czy trzy "trzydziestki", podczas gdy moje najdłuższe do tej pory wybieganie liczyło raptem 24 km...
 
Ogarnął mnie stresssss. Taki stres przez duże S. Podświadomie czuję, że zrobiłam za mało, za często odpuszczałam. Kolega A. określiłby to w dwóch wyrazach - brak konsekwencji. Wiem jednak jedno. Jeśli teraz odpuszczę to skończą się długie wybiegania, 50 km tygodniowo, interwały i cała biegowa reszta. Będzie kac moralny i złość na samą siebie, że znów się poddałam, że nie potrafię dążyć do wytyczonych celów. Dlatego mimo wszystko, mimo przeciwności losu nie poddam się. I tego się trzymam.

sobota, 7 września 2013

Dzień jak nie co dzień czyli słów kilka o odpoczynku

Tego mi było trzeba. Po miesiącu niesamowitego zapierdzielania z wywieszonym językiem w końcu nadszedł dzień, gdy nigdzie nie musiałam się spieszyć. Świat sunął do przodu, a ja stałam obok, jakby poza nim.

Ostatnie 4 tygodnie kręciły się wokół trzech rzeczy - praca, bieganie, nauka. Albo nauka, praca, bieganie. Albo bieganie, nauka, praca. Wszystko miało taki sam priorytet. Cóż, tak długo pociągnąć się nie da.

BIEGANIE&NAUKA&PRACA

W sierpniu wybiegałam kilometraż życia. 224 km. Nigdy w życiu nie przebiegłam tyle w jednym miesiącu. Byłam na fali. Zdecydowanie. Niestety zwiększone obciążenia treningowe odbiły się czkawką. ITBS powrócił. Roluję się na butelce, rozciągam wykorzystując ćwiczenia zapamiętane z zeszłoroczenej fizjoterapii, smaruję maścią i wznoszę ręcę do nieba. Not this time! Not this time! W czwartek czeka mnie pierwsza wizyta u fizjo, w przyszłym tygodniu umawiam się do kolejnego (dzięki za namiary Marysiu)! I tak sobie myślę, że dobrze musi być. Musi i już.

Nauka to już osobna bajka. Normalnie słowo drzemka jest mi obce. Jakkolwiek byłabym zmęczona, nie umiem zmrużyć oka w ciągu dnia. Czytając jednak przez ostatnie tygodnie wyłącznie ustawy i rozporządzenia oczy kleiły się nieustannie. Może winowajcą było bieganie. Gdy (najczęściej) ok 21 zasiadałam do książek (najczęściej po solidnej dawce biegania) to nie miałam siły na wiele. Z resztą na egzaminie pojawiły się takie kosmiczne zadania, że nawet gdyby dano mi dodatkowy miesiąc na naukę, nic by to nie zmieniło. Cóż, obleję drugi raz to cholerstwo. Trudno.

Na koniec praca. Definitywnie nie żyję żeby pracować, ale połączenie ze sobą powyższych elementów z nutą nadgodzin w tle to jednak dawka piorunująca. Tylko dla hardcorowców.

Wracając od wątku przewodniego. Dzień jak nie co dzień wypadł dziś. Wyspałam się. Nie nastawiłam budzika. Nigdzie się nie spieszyłam. Podziwiając piękne niebo nad głową niespiesznie poszłam na osiedlowy targ. Kupiłam fantastyczne pomidory "bawole serca", dynię, soczyste jabłka i paprykę. God, I love autumn:) Obejrzałam film! Przeczytałam gazetę! Delektowałam się orzechową kawą z kawiarki. Odpoczywałam. Tego mi było trzeba:)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Obóz biegowy Szklarska Poręba 03-10.08.2013

Jak było?

Dzień 1 - lekki rozruch, trochę biegu pod górkę
Dzień 2 - test progresywny (prawie umarłam)
Dzień 3 - 20 km po górach (kryzys na 9 km, przypływ energii na kilometrze 15 i tak do samego hotelu) + 1 km pływania
Dzień 4 - poranne interwały 15 x 200 m  + 2 km pływania
Dzień 5 - easy day czyli 14 km biegu Drogą pod i nad Reglami + 1 km pływania
Dzień 6 - interwały 5 x 1 km (prawie umarłam po raz drugi) + 1 km pływania
Dzień 7 - Jakuszyce i 14 km relaksującego biegania
Dzień 8 - "The Race"

Nie żałuję decyzji o udziale w obozie. Baaa, żałuję, że obóz trwał tak krótko. Uwierzyłam w siebie (aż chciałoby się krzyknąć "Yes, I can"). Zaskoczyłam siebie, że mogę codziennie pływać i biegać i nadal mieć siłę na więcej. Poznałam fantastycznych ludzi, z którymi kontakt raczej nie urwie się wraz z zakończeniem obozu.
 
Maraton Poznański jest nadal realny. Zmodyfikowany plan treningowy wisi już na szafce i czeka na jego realizację. W głowie natomiast rodzą się nowe plany i wizje. Nadal związane z bieganiem, jednak powoli, powolutku bieganie zaczyna rywalizować z pływaniem. No ciekawe...



Powyżej ja w trakcie kolejnego odcinka interwału na bieżni w Szklarskiej. Biegowa postawa pozostawia wiele do życzenia, ale będziemy nad tym pracować:)

niedziela, 21 lipca 2013

Inspiring!

Do obozu biegowego w Szklarskiej Porębie zostało już tylko 12 dni. Moja forma przez ostatnie tygodnie (myślę że dramatyczny start w półmaratonie w Grodzisku Wlkp. zapoczątkował wszystko) szybowała w dół. Dłuugie godziny w pracy, nauka do egzaminu (który niestety oblałam), trzy weekedny spędzone w podróży Poznań-Bydgoszcz-Poznań, wszystko przełożyło się na gorszy stan psycho-fizyczny, mniej zapału do biegania i walkę, walkę z samą sobą.

Zbliżający się obóz zadziałał (na szczęście) jako aktywator. Tak, ruszyłam się. Zaczęłam nawet biegać rano. Nie są to szalone dystanse. Liczy się jednak fakt, że biegam! Chociaż w obliczu tego, czego dokonują inni mój kilometraż wypada marnie. Niemniej, to wielka inspiracja!

http://timothyallenolson.wordpress.com/2013/07/17/2013-western-states-video/

czwartek, 20 czerwca 2013

Dieta. Epilog

Tak, wierzę w znaki. Szczególnie te namacalne i bolesne.

Wtorek wieczór - stan podgorączkowy (37,7st). Apetytu brak.
Środa rano - gorączka (38,4st). Apetytu brak.
Czwartek rano - gorączki brak. Waga mniejsza o 1,7kg.

Może to był znak, żeby rzucić tą dietę i przestać się katować. Może, bo poza podwyższoną temperaturą, bólem głowy i lekkim bólem gardła nic mi nie było. Może organizm się zbuntował. Może diety nie są stworzone dla mnie albo ja nie nadaję się do diet.

wtorek, 18 czerwca 2013

DD2 czyli szukuję się na najgorsze

Właśnie dowlokłam się z pracy do domu. Zbliża się godzina 19 (thank God!) i mogę zjeść banana. Niby mówi się, że trzeci dzień diety jest najgorszy. Choć dziś ssie w żołądku jeszcze bardziej, co skutecznie nie daje mi zapomnieć, że jestem na diecie. I boli głowa. To z kolei pewnie z odstawienia czystego cukru, którego potrafiłam pochłonąć tonę. No i jeszcze czeka mnie dziś bieganie. 15min spokojnego truchtu+25min biegu ciągłego+5x100m luźo+10min spokojnego truchtu. Aż strach się bać:)

A poniżej troszkę inne spojrzenie na kwestię diety. Nie powiem, ubawiło mnie to:)

Wyemancypowana dieta postmodernistyczna

1. Jeśli coś zjesz, a nikt tego nie widział, to te kalorie są niewidoczne i się nie liczą.
2. Tabliczka czekolady popita colą ligth popada w tzw. konflikt kaloryczny – traci co najmniej 80% swoich pierwotnych kalorii.
3. Gdy jesz w towarzystwie, liczą się tylko te kalorie, których zjadłaś więcej niż inni.
4. Jedzenie lecznicze nigdy nie jest kaloryczne (np. czekolada na depresję, czerwone wino na serduszko, koniak na potencję etc.)
5. Dbaj o sute posiłki dla rodziny i przyjaciół – im grubsze twoje otoczenie, tym ty wydajesz się chudsza.
6. Picie i jedzenie przed telewizorem się nie liczy, bo to nie klasyczny posiłek, tylko część rozrywki.
7. Dania z lodówki nie mają kalorii, bo – jak wiadomo – w lodówce jest zimno, a kaloria to jednostka ciepła.
8. Zaleca się spożywanie posiłków na dużych płaskich talerzach – kalorie szybciej z nich parują.
9. Produkty spożywcze o tym samym kolorze mają tyle samo kalorii (np. pomidory i dżem truskawkowy, pieczarki i biała czekolada, krwawa Mary i rzodkiewki

poniedziałek, 17 czerwca 2013

DD1 czyli pierogi z truskawkami

Diety dzień pierwszy.
Jak było? A było różnie. Do godziny 14:00 trzymałam się bardzo dzielnie. Kanapki, jogurt, sałata z tuńczykiem. Wszystko pięknie i zgodnie z planem. Ale ok 14:30 dopadło mnie ssanie. Takie ssanie przez ogromne S. A do kolejnego posiłku zostało, o zgrozo ponad 1,5h!!! Całe 90 minut, 5400 sekund bez niczego w ustach, za to z głową przepełnioną pomysłami na to, czym bym ten głód w normalnych (niedietowych) warunkach zaspokoiła. Jedyne co mnie trzymało w postanowieniu (oczywiście banan o 16:00 raczej cudów nie zdziałał),to myśl o obiedzie. Ciepłe pierożki z truskawkami, posypane łyżeczką cukru. Tak - moja dieta nie zakłada całkowitej eliminacji słodyczy! Na szczęście:)

niedziela, 16 czerwca 2013

Dieta czyli czas się skurczyć

Przytyłam (nie bójmy się użyć tego słowa). Oczywiście nie nastapiło to z dnia na dzień. Nie obudziłam się i dostałam zawału wchodząc na wagę. Przymykałam po prostu przez ostatnie półtora roku oczy na to, w co powoli acz skutecznie przeistaczało się moje ciało.

Wrodzone uwielbienie słodyczy, wieczorne (i nie tylko) przekąski i zagryzki, zajadanie stresów, a co najważniejsze bieganie! Tak, tak wpadłam w pułapkę myślenia o jedzeniu jako o zasłużonej nagrodzie po intensywnym wysiłku. I tym sposobem potrafiłam pożerać po bieganiu więcej niż spalałam w jego trakcie. 1:0 dla kalorii!
 
Plan jest ambitny, bo mam zamiar schudnąć więcej niż przytyłam, czyli około 7kg. Pomaga mi w tym Pani Dietetyk. Rozpisała mi dietę, która na pierwszy rzut oka nie będzie wymagała ode mnie ponadludzkich zdolności kulinarnych. A to duży plus. Obędzie się też bez ważenia każdej rzodkiewki czy kromki chleba. Plus numer dwa. Należy tylko (a może aż) trzymać się ustalonych godzin posiłków, pić dużo bo 2-2,5 litra płynów dziennie (wody mam akurat w organizmie zdecydowanie za mało), i oczywiście nie podjadać między posiłkami...
 
Myślę sobie - great! Nie dość, że wracam od poniedziałku z powrotem do reżmiu biegowego (o moim półmaratońskim upadku można poczytać na http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=37372) to jeszcze dochodzi reżim dietetyczny. No i mentalny przede wszystkim! Zbliżaja się roczek mojego siostrzeńca, urodziny siostry, trzydziestki dwóch przyjaciółek... Pozostanie mi siorbanie wody z cytryną i powtarzenie jak mantrę "yes I can"!
 
 

sobota, 1 czerwca 2013

Two people, two perspectives

Koleżanka D. - odżywia się zdrowo, czyta etykiety,  pije kosmiczne koktajle na bazie papryki i surowych ziemniaków. Generalnie świadomy konsument. Ćwiczy, jeździ na rowerze, chodzi na zajęcia aerobowe typu power pump czy step. No i biega. Tak dla siebie, kiedy ma ochotę i czas. Czysty run for fun.
 
Ja - nie piję soku z ziemniaków czy buraków, jem o wiele za dużo słodyczy. Generalnie jednak staram się odżywiać z głową. No i biegam. Czasami lecę w trupa (rzadziej), czasami nie. Czasami ogarnia mnie niemoc (obecnie) i wtedy zastanawiam się nad sensem tego mojego biegania (dziś).
 
Koleżanka D. zaproponowała dziś wypad na bieganie do lasu. Do niebyle jakiego lasu -Wielkopolskiego Parku Narodowego (WPN). Takiego impulsu było mi trzeba. Od pewnego czasu ogarnia mnie biegowa niemoc. Turlam się po ścieżkach z taką prędkością, że zawstydzam tym samą siebie.

Wbiegłyśmy do WPN-u i dech nam zaparło. Obok tętniąca życiem metropolia, a tu cisza, spokój, zieleń, ptaki. Znalazłam się w raju i za nic nie chciałam go opuszczać. Po 3km koleżanka D. postanowiła dalej marszować, a ja pobiegłam jeszcze jedną pętlę. I gdyby nie padający coraz intensywniej deszcz i czekająca na mnie D. pewnie bym tak kręciła kolejne okrążenia.

W drodze powrotnej nawijałam koleżance D. o endomodondo, GPS, ściąganiu trasy na smartphone'a, na co D. odpowiedziała ze stoickim spokojem - wiesz mnie to nie interesuje. Ona wychodzi by przebiec od punktu A do B, dotlenić oragnizm i poprawić nastrój. Świat się nie zawala, gdy przechodzi do marszu, gdy brakuje jej tchu. Ja z kolei gnam za kolejnymi kilometrami, cieszę się jak dziecko z życiówek, do których droga jest jednak długa i ciężka.

Nasuwa się myśl... Może ta niemoc wynika właśnie z tego gonienia za kilometrami, międzyczasami, tempem i tętnem. Może trzeba znaleźć się w takim lesie, aby przypomieć sobie na czym polega prawdziwe bieganie???

niedziela, 19 maja 2013

Bo ja muszę teraz trochę ponarzekać

"Nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani biegacze". Tak, tak słyszałam, czytałam i szczerze - średnio w to wierzę. Okey. Jesienią można omijać kałuże w kapturze szczelnie otaczającym głowę, a zimą założyć dwie pary rękawiczek, trzy warstwy odzieży na górę. Generalnie przysłowiowa cebulka i do dzieła. A latem??? Latem się nie da. Nie da i już. Powietrze przypomina ciepłą zupę, słońce praży, a na skórze zostają trwałe ślady po leginsach i koszulce. Brrrr.

Co roku mam latem nie lada dylemat z tym moim bieganiem. Rano czy wieczorem? Rano jest mi ciężko się zmotywować by wstać około 5:00. Do tego bieganie na pustym baku to chyba już nie moja bajka. Kilka lat temu potrafiłam tak bez śniadania zrobić 10, a nawet 14 km. Teraz 5 km to już nielada wyzwanie. Wieczory z kolei pozwalają jedynie na bieganie wzdłuż głównych, oświetlonych ulic miasta. Ale czy jest jakiś fun w przemierzaniu kolejnych kilometrów, gdy powietrze jest pełne spalin a w uszach dudni szum aut? I don't think so.

No więc siedzę, myślę i szukam motywacji do porannych treningów. A na usta ciśnie się jedno pytanie: po coś ty kobieto zapisała się na ten cholerny maraton? :)

poniedziałek, 13 maja 2013

Mój rower

Pięć lat temu wysiadły mi kolana. Ortopeda zalecił poszukać innej dyscypliny sportowej, takiej zastępczej, do czasu gdy ponownie wrócę do biegania. Zasugerował rower i tak zostało.

Czarno-czerwony,lśniący i pachnący nowością. Idealny! Zaczęłam jeździć. Sporo jeździć. Kręciłam kolejne kilometry i myślałam. Hmm, a może maraton rowerowy? W sierpniu 2008 r. ukończyłam, w ramach cyklu Mio Bike Maraton, swój pierwszy i jedyny dotychczas maraton rowerowy. Maraton pamiętny, bowiem szerszenie (tak szerszenie!) przypuściły w lesie atak na rowerzystów w odwecie za naruszenie ich terytorium. Mi się też oberwało - pięć ukąszeń. Tego się nie zapomina. Powoli wracałam jednak do biegania. Rowerowałam coraz mniej, rzadziej. Do tego doszedł wypadek rowerowy, podejrzenie złamania żuchwy. W ostateczności rower zaczął częściej służyć jako wieszak na ubrania oraz miejsce wylegiwania się kotów z kurzu. 

Ostatnio spojrzałam na ten obraz nieszczęścia i rozpaczy i postanowiłam go reanimować. W sobotę odstawiłam sprzęt do serwisu, dziś w napięciu poszłam go odebrać. Skrzywiona korba, hamulce do odpowietrzenia, płyn hamulcowy do wymiany. Serwisant wspominał o czymś jeszcze, ale totalnie się wyłączyłam i uszło to mojej uwadze. Okazuje się, że pamiętny wypadek boleśnie doświadczył nie tylko mnie, ale i sam rower.

Nie samym bieganiem żyje jednak człowiek. Siadam ponownie na rower! To już postanowione. Z czasem wymienię/ naprawię wszystkie uszkodzone elementy - serwisant pocieszył mnie, że na razie mogę jeździć tak jak jest i zobaczymy. No to zobaczymy!

niedziela, 5 maja 2013

Wielka Brytania. Tydzień w królestwie fish&chips.

Lubię Wielką Brytanię. Może nawet bardziej niż lubię. Whitard of Chelsea, Fat Face, Super Dry, New Look no i przede wszystkim Primark:) Do tego ten brytyjski akcent, wszechogarniająca zieleń krajobrazów z co rusz pasącymi się owcami, serdeczność mieszkańców (przynajmniej ja się z nią spotkałam). Dużo by wymieniać.

To była moja trzecia podróż do UK. Za każdym razem ogarnia mnie ten sam entuzjazm i radosne oczekiwanie. Snuję w głowie plany co tym razem zobaczę, spróbuję. Lubię chłonąć tamtejszą atmosferę, obserwować barwnych, ekscentrycznych ludzi, którzy w ogóle nie przejmują się tym co myślą i mówią inni. No i rzecz jasna lubię tamtejsze sklepy. Myślcie sobie co chcecie, ale na mnie nawet wizyta w lokalnym supermarkecie robi wrażenie. Regionalne sery, niezliczone odmiany herbat, piw, musli, batoników zbożowych etc. Cóż jestem dziwna:)

Bath
Lyme Regis
Cardiff
Minehead
 
Lokalizacje bardziej i mniej znane, trzy pierwsze na pewno godne polecania.
 
BATH - jedyne w całym UK gorące źródła i pozostałości Łaźni Rzymskich (Roman Bath). No i oczywiście znany nie tylko z ekranizacji powieści Jane Austen - "Perswazja", Royal Crescent. Do tego dobre jedzenie, dużo dobrego jedzenia:)
 

LYME REGIS - położona nad oceanem miejscowość wypoczynkowa. Niezwykle kameralna i klimatyczna. Dla zainteresowanych - mieszka tu wokalista Deep Purple Ian Gillan.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

CARDIFF - któż nie zna tego miasta. Moja pierwsza (niestety tylko jednodniowa) wizyta w Walii. Dwujęzyczne tablice (angielski i walijski) robią niezwykłe wrażenia. No i ten czerwony smok!













Bieganie? Było i to nawet 4 razy. Pływanie? Było, całe 1,7 km na basenie o długości ... 33 m. Cóż, Anglicy zadziwiają pod wieloma względami:)
 

 
 











 











 

środa, 24 kwietnia 2013

Bieg o zupełnie inną życiówkę. Fotorelacja z XX Biegów Żnińskich

Miejsce: Żnin
Termin: 21.04.2013
Uczestnicy:

Asia - siostra (5km nordic walking)
                                      
                  
 
Agnieszka (10km, bieg główny)
 
 
 
Marek (brudny od dżemu:)) - siostrzeniec, wiek 8 miesięcy (10km, bieg główny)



Piotr - szwagier (fotograf)



To był nietypowy bieg. Pierwszy w którym wystartowałam z takim Maluszkiem oraz drugi w którym wzięłam udział z siostrą. Totalny runner's high, którego dawno nie doświadczyłam.



 
 


Zdjęcia by Piotr Szamocki (www.szamocki.pl)

środa, 17 kwietnia 2013

R.E.S.T.

Jedno w życiu mam na pewno przećwiczone na wszystkie możliwe sposoby. Otóż, gdy coś zaczyna się układać, coś innego się wali.
 
Krótko i zwięźle? Ból piszczeli + infekcja gardła. Dawka piorunująca, jednorazowo nie do przełknięcia. A jednak...
 
Zaczęło się niewinnie, w niedzielne przedpołudnie. Podczas 15 kilometrowego wybiegania poczułam ból w okolicach lewego piszczela. Zignorowałam to. Of course. W końcu to był taki udany bieg - rzadko kiedy bowiem biegam (treningowo) 15km w czasie 1:28:xx. Ból utrzymywał się jednak całą niedzielę. Spanikowałam. W ruch poszedł internet, apteczkę przewróciłam od góry do dołu. W końcu poszłam po rozum do głowy. Skoro w maju mam ruszyć z planem treningowym pod maraton to trzeba zacząć o siebie dbać. Postanowiłam - w tym tygodniu REST!
 
W poniedziałek też się nie nudziłam. Ból gardła. Z początku lekki i do przeżycia, ale z czasem wprost nie do zniesienia. Kulminacja nastąpiła o 3 nad ranem, gdy obudziła mnie niemożność przełknięcia śliny. Dosłownie. Ból, którego nigdy chyba nie doświadczyłam.
 
Koniec końców zmagam się więc teraz z bólem piszczela i gardła. I nie biegam. Łykam tabletki, aplikuję aerozol, smaruję i ćwiczę. Na palcach, na piętach, na zewnątrz i do wewnątrz. Łatwo się nie poddam. Oj nie. Choć niebieganie fajne nie jest.
 
 
 
P.S. Byle do niedzieli. W niedzielę czeka mnie bieg na 10km w ramach XX Jubileuszowych Biegów Żnińskich. Najpewniej treningowo, ale pobiegnę!

czwartek, 11 kwietnia 2013

A little bit about...


Półmaraton ma wielkie oczy. Olbrzymie. Bałam się ich, oj bałam. Tym bardziej,  że dwa ostatnie tygodnie przed startem dały mi nieźle popalić. Nie rozumiałam sygnałów, które dawały mi głowa oraz ciało. Na moment straciłam nawet nadzieję na to, że ten start ma w ogóle jakiś sens. Gdy więc stanęłam pośród innych biegaczy na starcie Półmaratonu Poznańskiego postanowiłam sobie jedno – dobiec. Niech to będzie 2:10, a nawet 2:15. Run for fun i już.

Pierwsze kilometry to była walka. Walka z własną głową i cieżkimi jak beton nogami. Z czasem jednak, ok. 13-14 km, mój bieg nabrał jakiejś harmonii, poczułam przypływ enregii i radości. I tak też było do końca. Wbiegłam na metę z czasem 2:03:50 netto! Zaskoczenie, radość, szok, niedowierzanie. W przeciągu 8 miesiący (tj. od ostatniego startu w półmaratonie w Pile)  tylko raz przebiegłam dystans dystans dłuższy niż 16km,w ogóle nie robiłam treningów tempowych, nie  pracowałam zbytnio nad szybkością. Konkluzja, to był bardzo udany start. Dał mi wiarę, że ja też mogę! Wynik co prawda nie jest moją życiówką, ale uważam go za milowy krok w drodze do tegorocznego, biegowego celu …

 
 
Półmaraton Poznań, 7 kwietnia 2013 r. Biało-niebieska koszulka. Ostatnie metry do mety. Runner's high :)

 
… MARATON. Tak jest. Agnieszka ma w tym roku zamiar, nie ona chce przebiec maraton. Po 4 latach od swojego debiutu pragnie zmierzyć się z dystansem z którym od 2009 roku było jej zawsze nie po drodze. Tym razem świadomie, z dobrym planem i nastawieniem mam zamiar solidnie przepracować 5 miesiący, aby 13 października stanąć na starcie Poznańskiego Maratonu. Pewnie nie raz przeklnę samą siebie, nie raz zrezygnuję na kilka dni aby ponownie wrócić i kontynuuować biegową orkę. Wszystko jednak w granicach rozsądku. Run for fun i już. Maj 2013, Agnieszka startuje z wyzwaniem.

środa, 3 kwietnia 2013

Run NOT for fun

Czasy błogiej, biegowej nirvany minęły bezpowrotnie. Tak jakby nagle (dosłownie NAGLE), przez niewidzialna dziurkę uleciało całe powietrze z balonika. Głowa, a za nią ciało zablokowały się na amen. To jakby połączyć zakwasy po bardzo ciężkim treningu z uczuciem całkowitego nierozciągnięcia poszczególnych części ciała. Czuję się źle, ale nie wiem co mi dolega, skąd przyszło i na jak długo się we mnie zadomowiło.

Normalnie po prostu bym sobie przeczekała tą chwilową (mam nadzieję) niemoc i wróciła do swojego biegowego rozkładu. Ale w takich okolicznościach? Gdy od tak dlugo wyczekiwanego Półmaratonu Poznańskiego dzielą mnie raptem 4 dni... Cóż za niefart... Targają mną sprzeczne emocje. Odpuścić sobie czy też nie odpuścić? W końcu to niejedyny półmaraton w Polsce, niejedyny w 2013.Z drugiej strony 12 tygodni "w miarę" systematycznego biegania... Żal się tak jakoś poddawać. W końcu nie należę do mięczaków, których powala byle przeszkoda...
 


 
Ubiegłotygodniowy start w zBiegiemNatury, Bydgoszcz...wtedy jeszcze nic nie zapowiadało nadchodzącego tego czegoś, co kilka dni temu zawładnęło moją głową i ciałem...

sobota, 30 marca 2013

Ani regres, ani progres


Tak się zdarzyło, że trzeci weekend z rzędu gdzieś sobie startuje. Przecieram oczy ze zdumienia gdy o tym pisze, w końcu Pólmaraton w Pile (wrzesień  2012) był moim ostatnim prawdziwym startem. A potem nic, zero, pustynia biegowa. Jak sobie teraz o tym myśle to chce mi się śmiać. Przyczyny rzadkich startów były zawsze te same. Nieprzygotowanie. A raczej przekonanie o tym, ze tak jest. Nietrafne plany biegowe i fiasko ich realizacji. Bla, bla, bla. Jedna wielka bzdura.    

Run for fun ma w sobie moc. Staje na linii startu i zdaje sobie sprawę, ze nie przybiegne pierwsza, piąta czy nawet dwudziesta. Wiem jednak, ze dobiegne, czasem w pełnych uroku warunkach przyrody, czasem przez kałuże, po lodzie, pod wiatr. Byle biec, byle nie tracić z oczu tego dlaczego biegam i co w tym sporcie kocham.

Wracając jednak do wspomnianych startów 2013. Było ich łącznie trzy, wszystkie w marcu:

Maniacka Dziesiątka, 10km
Biegaj z Chevolet Szpot, 5km
zBiegiemNatury Bydgoszcz, 5km
(bedzie tez czwarty, docelowy jeśli chodzi o pierwsza polowe roku. Pólmaraton w Poznaniu, już za tydzień tj. 7 kwietnia).

Kusząc się na analizę wynikow dochodze do wniosku, ze za każdym razem biegłam podobnie. Fajnie, bo oznacza to, ze utrzymuje formę. Niefajnie bo progresu brak. Co tu jednak dużo dywagowac. Nie wypluwam płuc na treningach, więc nie mam co oczekiwać, ze życiowki bedą same spadać z nieba:)

P.S. Wesołych Świat !!!

sobota, 23 marca 2013

Bo nie każdy bieg musi być o życiówkę

W tym roku założyłam sobie jeden główny cel - biegać dla przyjemności. Koniec z wyrzutami sumienia, że odpuściłam trening, z wypluwaniem płuc i harowaniem aby urwać 3 sekundy z mojego Personal Best. Póki co mamy marzec, a ja nadal biegam, odpuszczam gdy nie mam siły, szanuję swoje zdrowie i głowę.
 
Lubię zachęcać innych do biegania, do uprawiania sportu w ogóle. Satysfakcja i radość z pierwszego startu jest bezcenna. Tak też było z moimi przyjaciółmi, Kasią i Jarkiem. Poprosiłam ich by kibicowali mi na trasie zeszłotygodniowej Maniackiej Dziesiątki. Stawili się, dopingowali, nawet butelkę izotonika przynieśli na metę. Rozmawiając po biegu zagadnęłam, że może..., że taki bieg za tydzień..., że 5km... Jakie było moje zdziwienie gdy kilka dni później odebrałam telefon od Kasi z pytaniem, gdzie odbędzie się bieg i jak można się zarejestrować. Oh yeah!
 
Bieg odbył się dziś. Błękitne niebo, słońce, ale i mróz jakiego dawno nie było. Jarek nawet kupił sobie biegowe legginsy. Wszyscy ukonczyliśmy bieg. Dla Kasi i Jarka to ich życiówka, w końcu to pierwszy start na tym dystansie i start w o ogóle. A do tego wygrali w pobiegowym losowaniu karnet do Nautilusa. Nic tylko biegać:)

sobota, 16 marca 2013

Przecieram szlak. Sezon 2013.



To będzie udany sezon. Czuję to. W poprzednich latach brakowało mi motywacji by solidnie przepracować zimę. W efekcie wiosna zawsze kojarzyła mi się  z mozolnym powrotem do jako takiej formy. Tym razem jest inaczej. Prawie 11 tygodni biegania za mną. Przede mną  niebawem kolejne wyzwanie – Półmaraton Poznański. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek zaczynała wiosnę startem na tak długim dystansie . To dobry znak. Chyba.

Sezon 2013 zaczynam z wynikiem o 30 sekund gorszym na 10km niż  w roku ubiegłym.  Chodzi oczywiście o Maniacką Dziesiątkę. Dzisiejszy start uważam za udany. Po pierwsze, biegłam z Elą (a raczej podążałam za jej cieniem). Gdyby nie nasze wzajemne motywowanie się, pewnie nie byłabym tu gdzie jestem.  Po drugie, dopisała i pogoda, i kibice. Po trzecie, a może i przede wszystkim pokonałam te 10km wierna idei która ma w tym roku towarzyszyć mojemu bieganiu. Run for fun. Nie było wypluwania płuc, stresu, gonitwy za wyimaginowaną życiówką. Byli ludzie, miejsca, promienie słońca, energia.

Czas netto: 56:20. Mam ambicję , by ten wynik poprawić. Na to przyjdzie w tym roku jeszcze czas. Sezon 2013 rozpoczęty!
 
 

środa, 13 marca 2013

Do startu pozostało...

 
Do pierwszego startu w 2013 r. pozostało...
 
                                                                                            2 dni 12 godzin 51 minut 8 sekund
 
Hmm, stres? Od ponad 10 tygodni w miarę systematycznie i rzetelnie starałam się wypełniać zalecenia planu. Rekordu życiowego raczej też nie zamierzam bić (na poprawianie PB przyjdzie jeszcze czas). Teoretycznie nie powinnam więc mieć obaw. A jednak! Kolano, po wczorajszej przygodzie, nadal mi dokucza. Podobnie jest z biodrem. Oby skończyło się siniakami. Oby do soboty przestało boleć. Oby nie było ślisko i nie padał śnieg.
 
Plan realistyczno - optymistyczny: dobiec i się nie zmasakrować :)

 
 

wtorek, 12 marca 2013

Poślizg niekontrolowany

Nie jestem fanką zimy. Oczywiście skąpany w słońcu mroźny poranek. białe Boże Narodzenie czy trzeszczenie śniegu po podeszwami butów mają swój niezaprzeczalny urok. Kiedy jednak przychodzi do biegania zdecydowanie nie lubię tej pory roku!
 
Ociagałam się dzisiaj z wieczornym bieganiem. Jeszcze jedna filiżanka kawy, kostka czekolady na poprawę humoru, mały update playlisty na odtwarzaczu mp3. W końcu się zebrałam i wybiegłam. Kilometr za kilometrem mijał niepostrzeżenie szybko, bez większej zadyszki utrzymywałam tempo w okolicach 5:30-5:40 min/km. Plan zakładał 7 przebieżek, ale za radą kolegi postanowiłam sforsować kilka podbiegów. Pierwszy poszedł całkiem nieźle. Drugi...To by było na tyle jeśli chodzi o dzisiejsze bieganie. Kończąc drugi podbieg zaliczyłam nieprzyejmny i bolesny upadek. Poślizgnęłam się i lewym bokiem ciała zderzyłam z ośnieżonym asfaltem. Pech chciał, że najbardziej ucierpiała ta część lewego uda, którą gnębi ITBS. Kontynuowałam jednak bieg, w końcu do domy jakoś trzeba było wrócić. Na koniec spotkała mnie jednak kolejna niespodzianka. W parku położonym opodal centrum Poznania spotkałam lisa! Tak, lista! W centrum miasta! Jako, że boję sie wszelkich zwierząt, małych czy też dużych, krzyknęłam ze strachu i zawróciłam z trasy. A lis za mną. Takiego sprintu to chyba nawet Kenijczyk by mi pozazdrościł.
 
Do Maniackiej Dziesiątki pozostały cztery dni. Cztery dni aby doprowadzić do ładu udo i kolano. Zima zdecydowanie mi nie sprzyja.

sobota, 9 marca 2013

08/03/2013 update

8s/km szybciej
2,14km więcej
ogólne samopoczucie: początkowo kiepskie, ale od 8km bieg z turbodoładowaniem:)

Przemyślenia? Chyba nie jest tak źle (mimo tego że nie jestem konsekwentna w realizacji planu). Ale zawsze może być lepiej. Striving for perfection! :)



piątek, 8 marca 2013

Maniacka Dziesiątka. 7 dni.

Od tygodnia czas biegnie jak szalony. Nie, nie biegnie.To jest sprint z prędkością ponaddźwiękową. Biegam, załatwiam, planuję, wykonuję. Niestety w tym całym zamieszaniu nie ma miejsca dla jakichkolwiek sportowych aktywności. A gdy już znajdzie się chwila wytchnienia, to jedyne o czym myślę to sen!

W ubiegłym tygodniu plan biegowy został zrealizowany w 75%. Nie jestem tym zachwycona. W tym tygodniu opuściłam już jeden trening, więc w optymistycznym wariancie znów skończy się na trzech jednostkach biegowych. Na dodatek za tydzień Maniacka Dziesiątka. Niby celem jest po prostu dobiegnięcie do mety. Jednak jest to mój pierwszy start nie tylko w 2013 ale też od czasu Półmaratonu w Pile (czyli od jakichś 7 miesięcy). Nie powinnam, ale jednak - stresuję się!
 
Jutrzejszy natomiast dzień będzie wyzwaniem we wszyskich wymiarach i przekrojach. Aby spiąć wszystko, zadowolić siebie i innych będę musiała stawić się o nieludzkiej porze na ścieżkach biegowych. Cel jest jeden - 16km. Dłuższego dystansu nie pokonałam od wspomnianego Półmaratonu w Pile. Nie wiem jak zareaguje organizm. Nie wiem czy podoła głowa. Nie wiem czy będzie wiało i padało. Zdecydowanie za dużo tych niewiadomych:)

niedziela, 3 marca 2013

To kiedy biegniesz ten maraton?

Obcowanie z ludźmi, którzy na codzień mają niewiele do czynienia z bieganiem (nie to, że ja sama jestem w tej dziedzinie jakimś autorytetem, bo oczywiście nim nie jestem!) często prowadzi do komicznych dialogów i stwierdzeń. Przykłady:
 
 
(1) Koleżanka przedstawia mnie znajomym: "To jest Agnieszka. Ona biega maratony." (przypis autorki: w swoim życiu sportowym przebiegłam raptem jeden maraton i to ładnych parę lat temu);
 
(2) Biegam z koleżanką, a ta zadaje mi następujące pytanie: "Kiedy biegniesz najbliższy ćwierćmaraton?" (w sumie 10km to prawie 1/4 maratonu, a powiedzieć przygotowuję się do ćwierćmaratonu zamiast do biegu na 10km na pewno brzmi godniej);
 
(3) Będą w zaawansowanej fazie przygotowań do półmaratonu spędziłam tydzień u rodziców. Tata będąc świadkiem moich zmagań ktoregoś dnia skomentował to tak: "Dla jakiej idei? Dla jakiej?";
 
(4) No i mój absolutny hit. Jestem w trakcie przygotowań do biegu na dychę, a mama wyskakuje z tekstem: " To kiedy biegniesz ten maraton?".
 
 
Co by jednak nie pisać, moja rodzina zrobiła ostatnimi czasy milowy krok w podejściu do mojego biegania. Prezenty urodzinowe/świąteczne zdominował temat biegania. Ale absolutną, mega wypasioną wisienką na torcie stał się wczorajszy prezent z okazji wzniosłej (aczkolwiek dla autorki niechcianej)....Taram tatam...




Jesteście niesamowici:)
Dziękuję!

środa, 27 lutego 2013

W końcu wszystko ma jakiś sens, prawda?

Jestem na fali. Słomiany zapał wrócił i zbiera swoje żniwo. Adrenalina buzuje, kawa jest zbędna. Zaczęło się od książki "Waga startowa". Niedługo potem w domu pojawiła się waga łazienkowa, której bliżej jest do komputera niż do tradycyjnego urządzenia z podziałką. Waga na razie budzi strach i przerażenie, bo wejście na nią diametralnie przeorientuje życie. Okaże się ile mam w sobie tłuszczu (dużo za dużo), ile tkanki mięśniowej, ile ważą kości a nawet ile wynosi dzienne zapotrzebowanie kaloryczne. Na razie jednak (wiem, wiem totalna głupota) waga stoi w kartonie i straszy. Ale to nie koniec.

W sobotę sumiennie wypełniłam zalecenia treningowe i zrobiłam 5km+5x20s p. W niedzielę z racji okropnej pogody wylądowałam w fitness klubie i ku swojemu zdziwieniu przebiegłam 14km. W poniedziałek trafiłam na zajęcia "Płaski brzuch", których skutki odczuwam po dzień dzisiejszy. We wtorek ponownie byłam w parku i zrobiłam swoje 6km+6x20s p. Dziś wiedziona Bóg wie jakim instynktem wyciskałam siódme poty na zajęciach, których sama nazwa wywołuje ciary - "Fatkiller XCO Training". Jutro z kolei plan przewiduje kolejne 7km biegu...

Wiem,  że to nierozsądne, że sobie szkodzę, że tak nie można. Ale im większe mam zakwasy (a mam olbrzymie) tym bardziej jestem zła na brak formy i tym szybciej sie nakręcam. Albo znajdę w tym wszystkim jakiś zdrowy rozsądek, albo niebawem będzie źle. Może się jednak okazać, że jest w tym jakiś sens. I tego się póki co trzymam:)

sobota, 23 lutego 2013

Z kuchni biegacza-słodyczomaniaka

Co robi biegacz-amator po nieudanym treningu? Bardzo nieudanym treningu. Pociesza się w kuchni:)

Daktyle suszone,ekologiczne
Migdały
Miód od znajomego pszczelarza
Czekolada gorzka 74%
Cynamon
Cytryna

 
 
Żródło: Runner's world, nr 1-2 (41) styczeń-luty 2013
Ode mnie: przepis z lekka zmodyfikowałam. Figi zastąpiłam daktylami. Dodałam również mniej platków migdałowych na rzecz wspomnianych daktyli.

Enjoy!

czwartek, 21 lutego 2013

Waga startowa by Matt Fitzgerald

Zamówiona. Odebrana. Rozpakowana....

Waga startowa. Autor Matt Fitzgerald.




Teraz tylko czytać i wprowadzać w życie.

niedziela, 17 lutego 2013

Podejście numer dwa

Niedziela. Pobudka 8:00.
Świeżo zaparzona kawa. Płatki owsiane z bananem, łyżeczką kakao, miodu oraz otrębami.
Kilka artykułów z gazety, głęboki wdech, szybkie spojrzenie za okno.
Czas iść pobiegać.
 
To już nie zabawa. Żadne tam 5 czy 6km. Czeka mnie druga próba zmierzenia się z dystansem 12km. W głowie plątanina myśli - a jak nie podołam, odpadnę po kilkudziesięciu minutach tak jak ostatnio? Jeśli nie dam rady, to czy w ogóle jest sens przymierzać się do 14km w przyszłym tygodniu?
 
Wychodzę z klatki, na uszach mp3, rozpoczyna się utwór z odświeżonej playlisty, którą załadowałam sobie z rana. Pierwsze kroki. Idzie sprawnie i lekko. Czuję budzące się pokłady energii. Sama nie wierzę, że po tygodniu zmagania się z własnymi słabościami i wątpliwościami czy moje biegowe plany mają sens, nagle przychodzi taka odmiana. Nad Maltą co rusz spotykam biegaczy. Wielu przyjaźnie mi macha, uśmiecha się. To będzie dobry bieg.
 
13,5km. To był dobry bieg.

czwartek, 14 lutego 2013

O kryzysie słów kilka

Kilkakrotnie zdarzyło mi się biegać z planem, który na pierwszy rzut oka wydawał się przyjazny. Gdy jednak z tygodnia na tydzień ilość kilometrów (przynajmniej w moich oczach) zaczynała lawinowo rosnąć, po prostu odpadałam. Ogranizm, a może bardziej głowa nie dawały rady i tak odpuszczałam trening po treningu, by niedługo potem całkowicie się wyłożyć. I tak historia się powtarzała. Zawsze wydawało mi się,że tym razem to ja już na pewno dam radę. Nie dawałam.
 
Plan treningowy według którego biegam (http://www.bieganie.pl/?cat=19&id=432&show=1) wydaje się być dostosowany do mojej obecnej kondycji (czytaj kondycji obecnie brak). Biegam 4 razy w tygodniu. 5-6km jednorazowo. W weekendy jakieś dłuższe wybiegania. Obiektywnie myślę, że to żadne szaleństwo. Pewnie mogłabym dłużej, mocniej, szybciej. Mogłabym, ale orka na treningach nie jest szczytem moich marzeń. Przynajmniej na razie.
 
Kryzys biegowy? Tak, dziś go doświadczyłam. W planach było 5km. Pięć kilometrów! A ja czułam, że moje nogi są jak z drewna. Tak jakbym dzień wcześniej zrobiła co najmniej 20 km wybieganie. Prawda jest jednak taka, że wczoraj nie zrobiłam nic. Nie biegałam, nie pływałam, nie jeździłam na rowerze. Nic. Wmawiam sobie, że to chwilowe, że to nie był mój dzień. W końcu po 6 tygodniach biegania każdy ma prawo do małego kryzysu. Trzba jednak spiąć poślady i do przodu:)

wtorek, 12 lutego 2013

Projekt CUKIER

Każdy,kto pobędzie trochę w moim towarzystwie przekona się na pewno co do jednej rzeczy.Uwielbiam słodycze.Wróć.Jestem od nich uzależniona.Gdybym mogła, pewnie byłby one podstawą każdego mojego posiłku.Na szczęście zachowałam jeszcze resztki zdrowego rozsądku.Ten właśnie zdrowy rozsądek nakazał mi w końcu coś z tym zrobić.
 
Pomysł na to by "odcukrzyć" swoją codzienną dietę zawdzięczam jednak w dużej mierze mojej siostrze. To dzięki jej pomysłom i sugestiom postanowiłam ograniczyć,a z czasem może i wyeliminować (wersja optymistyczna-never going to happen) z posiłków sacharozę.Moja siostra, która co prawda nie dorównuje mi w ilości spożywanych cukrów,postanowiła zrobić to samo.
 
Idea jest prosta.Przestaję kupować słodycze w gotowej postaci.Będę piec/gotować/przyrządzać je sama,zwracając uwagę na jak najmniejszą zawartość sacharozy.Simple as that.
 
Projekt wszedł dziś w I fazę realizacji.
Efekt: ciasto marchewkowe,na mące orkiszowej,słodzone rozdrobnionymi ekologicznymi rodzynkami.Bez grama cukru!
Wrażenia: pachnie fantastycznie, smakuje jeszcze lepiej:)
 



POLECAM.
SMACZNEGO!