Jestem na fali. Słomiany zapał wrócił i zbiera swoje żniwo. Adrenalina buzuje, kawa jest zbędna. Zaczęło się od książki "Waga startowa". Niedługo potem w domu pojawiła się waga łazienkowa, której bliżej jest do komputera niż do tradycyjnego urządzenia z podziałką. Waga na razie budzi strach i przerażenie, bo wejście na nią diametralnie przeorientuje życie. Okaże się ile mam w sobie tłuszczu (dużo za dużo), ile tkanki mięśniowej, ile ważą kości a nawet ile wynosi dzienne zapotrzebowanie kaloryczne. Na razie jednak (wiem, wiem totalna głupota) waga stoi w kartonie i straszy. Ale to nie koniec.
W sobotę sumiennie wypełniłam zalecenia treningowe i zrobiłam 5km+5x20s p. W niedzielę z racji okropnej pogody wylądowałam w fitness klubie i ku swojemu zdziwieniu przebiegłam 14km. W poniedziałek trafiłam na zajęcia "Płaski brzuch", których skutki odczuwam po dzień dzisiejszy. We wtorek ponownie byłam w parku i zrobiłam swoje 6km+6x20s p. Dziś wiedziona Bóg wie jakim instynktem wyciskałam siódme poty na zajęciach, których sama nazwa wywołuje ciary - "Fatkiller XCO Training". Jutro z kolei plan przewiduje kolejne 7km biegu...
Wiem, że to nierozsądne, że sobie szkodzę, że tak nie można. Ale im większe mam zakwasy (a mam olbrzymie) tym bardziej jestem zła na brak formy i tym szybciej sie nakręcam. Albo znajdę w tym wszystkim jakiś zdrowy rozsądek, albo niebawem będzie źle. Może się jednak okazać, że jest w tym jakiś sens. I tego się póki co trzymam:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz