Jedno w życiu mam na pewno przećwiczone na wszystkie możliwe sposoby. Otóż, gdy coś zaczyna się układać, coś innego się wali.
Krótko i zwięźle? Ból piszczeli + infekcja gardła. Dawka piorunująca, jednorazowo nie do przełknięcia. A jednak...
Zaczęło się niewinnie, w niedzielne przedpołudnie. Podczas 15 kilometrowego wybiegania poczułam ból w okolicach lewego piszczela. Zignorowałam to. Of course. W końcu to był taki udany bieg - rzadko kiedy bowiem biegam (treningowo) 15km w czasie 1:28:xx. Ból utrzymywał się jednak całą niedzielę. Spanikowałam. W ruch poszedł internet, apteczkę przewróciłam od góry do dołu. W końcu poszłam po rozum do głowy. Skoro w maju mam ruszyć z planem treningowym pod maraton to trzeba zacząć o siebie dbać. Postanowiłam - w tym tygodniu REST!
W poniedziałek też się nie nudziłam. Ból gardła. Z początku lekki i do przeżycia, ale z czasem wprost nie do zniesienia. Kulminacja nastąpiła o 3 nad ranem, gdy obudziła mnie niemożność przełknięcia śliny. Dosłownie. Ból, którego nigdy chyba nie doświadczyłam.
Koniec końców zmagam się więc teraz z bólem piszczela i gardła. I nie biegam. Łykam tabletki, aplikuję aerozol, smaruję i ćwiczę. Na palcach, na piętach, na zewnątrz i do wewnątrz. Łatwo się nie poddam. Oj nie. Choć niebieganie fajne nie jest.
P.S. Byle do niedzieli. W niedzielę czeka mnie bieg na 10km w ramach XX Jubileuszowych Biegów Żnińskich. Najpewniej treningowo, ale pobiegnę!
Mamy podobne plany jeżeli chodzi o maraton :) powodzenia i zdrówka ;)
OdpowiedzUsuńTeż mi się wydaje, że mamy podobne plany! Powodzenia Marysiu!
OdpowiedzUsuń