niedziela, 23 marca 2014

Seven point two

13 październik, listopad, grudzień i tak aż do dziś. W międzyczasie jeden wypad na basen i cztery, no może pięć treningów biegowych. Choć w sumie słowo trening jest chyba dużą przesadą. Od kilku dni po głowie plącze mi się jedna myśl. Muszę wrócić, zacząć od 3 km czy 15 minut. Nieważne. Liczy się ten pierwszy krok, przełamanie się, walka ze własnymi słabościami. 

Możecie mi wierzyć albo nie, ale zakładając dziś buty biegowe zastawiałam się, czy jeszcze pamiętam jak się wiąże sznurówki. I ten wewnętrzny niepokój - czy faktycznie po 15 minutach padnę i nie powstanę, czy będę miała zadyszkę i nogi ciężkie jakby były zrobione z ołowiu. Postanowiłam biec wolno, chwilami bardzo wolno i zobaczyć ile pociągnę. Celowo nie włożyłam na nadgarstek zegarka. Monitorowanie średniej przelotowej raczej nie dodałoby mi dziś skrzydeł. 

I tak sobie biegłam. Kilometr, po kilometrze. Wolno, spokojnie, skupiając się na oddechu i sygnałach wychodzących z organizmu. Udało mi się zrobić dwie pętle w moim ukochanym parku nad Wartą. Całe dwie pętle, czyli siedem przecinek dwa kilometry. Przez najbliższe dwa tygodnie mam w planach tak sobie właśnie "marszować", aby organizm nawykł odrobinę do ruchu (swoją drogą na samą myśl, że dopuściłam do takiego stanu jest mi wstyd...). A później znajdę sobie plan w stylu "10 km dla początkujących" i zobaczymy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz