niedziela, 4 maja 2014

Way to go, girl!

Jakiś czas temu postanowiłam poszukać dla siebie planu, coś w stylu "jak odzyskać biegową formę" (no bo w końcu, chyba jakaś tam forma mi została?). Ciężko nie było. Pełna optymizmu czytam..."jeśli przerwa wynosiła 1-3 dni zacznij od tygodnia x, jeśli 7-15 dni zacznij od tygodnia y, jeśli 20-30 dni...po takiej przerwie trzeba zacząć treningi od początku". No i wymiękłam. 

Kiedyś, gdy byłam u szczytu biegowych możliwości, przejście podczas treningu do marszu kojarzyło mi się z porażką i równoznaczne było z tym, że "położyłam" daną jednostkę. Teraz, marsz stał się podstawą podstaw. Oczywiście, początkowo do furii doprowadzały mnie komentarze mijających mnie biegaczy, którzy z zapałem nawoływali mnie do tego, aby do marszy nie przechodziła. Z czasem zaczęłam ze spokojem odpowiadać, że tak właśnie ma być, bo ja robię marszobiegi, m-a-r-s-z-o-b-i-e-g-i. Ufff. I tak przez kilka tygodni mniej lub bardziej reguralnie marszobiegałam. 1 km truchtu + 3 min marszu i powtórka. Te kilometrówki całkiem dobrze mi wychodziły, zawsze bowiem wiedziałam, że tuż, tuż, za moment sobie energicznie pomarszuję. Były też takie dni, że całe treningi składały się tylko z marszu. Taki power walking, trwający nawet 1,5 h potrafił nawet dać w kość. 

No dobra, ale ile można tak marszobiegać? Trzeba w końcu spiąć cztery litery i uwierzyć, że da się radę, że przebiegnięcie kilku kilometrów jednym ciągiem i bez zejścia na zawał jest w zasięgu moich możliwości. No i jest! Jest! Przebiegłam dziś 5 km w "kosmicznym" czasie 29:45!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz