poniedziałek, 14 października 2013

Poznań Maraton 2013. Debiut po raz drugi.

Kiedy w ubiegłą sobotę objeżdżałam z koleżanką autem trasę maratonu nie do końca przekonana byłam do słuszności tego kroku. Bałam się, że w ten sposób trasa ta straci coś na swojej magii i uroku. Myliłam się.

POGODA
Dwa najbardziej wiarygodne portale pogodowe od początku tygodnia stały ze sobą w sprzeczności. www.yr.no mówiło, że padać będzie między 6 a 12, z kolei www.meteo.pl twierdziło, że opady spodziewane są w okolicach godziny 15. I bądź tu mądry. Zapakowałam więc do plecaka ubrania uwględniając wszelkie warianty pogodowe, a ostateczną decyzję postanowiłam podjąć już w samej szatni na targach. Długie-krótkie-długie-krótkie, w końcu padło na krótkie, choć na 10 min przed startem byłam bliska udania się sprintem do szatni i przebrania na długie. Jak się okazało chłodno było mi tylko przez chwilę, gdy oczekiwałam na sygnał startu. Rozgrzałam się od razu po tym jak ruszyliśmy i do końca było tak jak miało być. Ani za zimno, ani za gorąco.

ODŻYWKI
Podczas któregoś z długich wybiegań organizm zastrajkował. Chyba miał już dosyć tego, że co tydzień wlewałam w niego litry (dosłownie) Izostar-ów i Powerade-ów i pochłaniałam tuby i tubki żelów energetycznych. I tak kilka tygodni przed startem przeszłam na naturalnie wspomaganie. Woda z miodem, cytryną i szczyptą soli morskiej, do tego ekologiczne rodzynki i daktyle. Pycha. Ale... każdy biegacz wie, że na zawodach nie testuje się nic nowego, Aboslutnie nic. Nawet skarpetek. A ja zaryzykowałam. Kasia (42kmandmore.wordpress.com/) przesłała mi przepis na naturalny żel energetyczny, którego niestety nie zdążyłam w porę przetestować. Stwierdziłam jednak, że skoro to naturalne, to może organizm nie odrzuci... Do kieszeni wrzuciłam jednak (też za namową Kasi) jedną tubę żelu jabłkowego Izostar, który miałam wciągnąć na ostatnich kilometrach (tak aby organizm w razie co nie zdążył się zbuntować) oraz garść miśków Haribo.

Na trasie korzystałam z punktów odżywczych, ale piłam tam tylko wodę. Co pewien czas popijałam też własny izo z bidonów, przeżułam ze trzy miśki, ale żelu bałam się użyć. Przemogłam się dopiero po dwudziestym którymś kilometrze, za podbiegiem na ulicy Browarnej. Żel okazał się słodki i pyszny. Kasia, gracias!!!!
 
GADŻETY
Dwa dni przed startem postanowiłam kompletnie odświeżyć biegową playlistę. Spędziłam sporo czasu układając idealną mieszankę wybuchową, która w chwilii kryzysu miała mi dodać energii i motywacji do dalszego biegu. Plan był taki, że tak długo jak się da, będę biegła bez wspomagania i dopiero w chwilii kryzysu odpalę mp3. Kryzysu jako takiego na szczęście nie miałam, ale ok 24 km poczułam potrzebę skierowania myśli w zupełnie innym kierunku. I to był strzał w dziesiątkę.
 
TRASA
Do startu podeszłam bardzo taktycznie i uważam to za swój wielki sukces. Po pierwsze objechanie trasy na tydzień przed maratonem pozwoliło mi dokładnie rozeznać się w newralgicznych odcinkach i zaplanować strategię biegu. Ani razu się nie zatrzymałam, nawet na trzech masakrycznych podbiegach, tych których najbardziej się bałam. Rozpoczynając najdłuższy podbieg, ten na ul. Serbskiej, włączyłam sobie najbardziej energetyczny utwór na moim mp3, a wzrok skupiałam na małym odcinku asfaltu przed sobą, tak aby sztucznie nie nakrecać się tym, ile dystansu zostało mi do pokonania.

Przez całe 42 km nic mnie nie bolało, nie miałam ściany ani chwil zwątpienia. Cały czas starałam się myśleć o mecie i uczuciu, które będzie mi towarzyszyło przy jej przekraczaniu. Biegłam równo, nie patrząc na zegarek, a raczej skupiając sięna swoim oddechu i samopoczuciu.

Podsumowując, to był mój drugi maraton. Jednak cztery lata, które dzielą mój debiut od wczorajszego startu sprawiają, że czuję się jakbym poraz pierwszy zmierzyła się z tym dystansem. Czas netto 4:24:55. Do złamania życiówki zabrakły mi niecałe 2 min, ale i tak czuję sie zwycięzcą. Do mety dotarłam bez kryzysów, ścian i bólu. Mission accomplished!

 
 


 
 

 
 

sobota, 12 października 2013

Ostatnie 24 godziny

Pakiet startowy odebrany. Składniki na wszystkie moje naturalne żelo-izo uszykowane leżą na stole w kuchni. Na zmianę otwieram w internecie trzy strony z prognozą pogody i próbuję w duszy zaklinać deszcz. Oby tylko nie padało, oby pogoda sprzyjała jutro biegaczom w Poznaniu.

Wiem, że nie biegałam tyle ile powinnam. Wiem, że za późno zdecydowałam się, że jednak wystartuję w Poznaniu. Wiem, że nie czuję takiej mocy jak cztery lata temu przed debiutem maratońskim. Ale to nic. Jutrzejszy start ma przełamać moją niechęć / strach / obawy przed startami na długich dystansach. Ma mi dodać pewności, że ja też mogę i potrafię. Może nie w 3:45 ani 4:00, ale chociażby nie gorzej niż cztery lata temu. Jeśli zmieszczę się w 4:30 to będzie git i wielka radość. Szkoda tylko, że na trasie nie będzie, podobnie jak za pierwszym razem, mojej siostry. Wyjazd do Gruzji wypadł niestety w trakcie mojego startu i nie dało się tych dwóch rzeczy pogodzić. Na szczęście nie zawiodą mnie znajomi. Jestem zadziwiona ich pełną wsparcia i entuzjamu postawą. Niektórzy będą stać na trasie, inni pobiegną ze mną nawet pewien odcinek trasy maratońskiej. Są też i tacy, których znam jedynie z sieci, forum, portali społecznościowych, a którzy również obdarzają mnie niebywałą siłą. Dzięki Wam wszystkim! Mam nadzieję, że to wsparcie będzie siłą napędową mojego jutrzejszego startu. Niby to drugim maraton w moim życiu, a czuję się jak świeżak i debiutatnt, przeżywając wszystkie przedmaratońskie emocje na nowo.
 
 
Numer 268. 2+6+8=16=1+6=7= MY LUCKY NUMBER!

poniedziałek, 7 października 2013

Przedmaratońska dieta niskowęglowodanowa

Wystarczył 1 dzień (słownie JEDEN dzień), abym przekonała się na własnej skórze jak wielkim jestem fanem węglowodanów. Cóż, mówią, że tonący brzytwy się chwyta, a przyszły maratończyk-amator-entuzjasta-wolnobiegacz? Diety przedmaratońskiej!

Ale o co cho?
Niektóre źródła mówią, aby na 6 - 9 dni przed planowanym startem w maratonie ograniczyć ilość spożywanych węglowodanów na rzecz produktów wysokobiałkowych. Najlepiej taką dietę zacząć po mocnym akcencie treningowym, kiedy mięśnie są w dużej mierze "wyczyszczone" z glikogenu. Ja moją dietę zaczęłam w niedzielę, po powrocie z dłuższego, 20 kilometrowego wybiegania. Jak to wygląda u mnie w praktyce?

Po pierwsze na 3 - 4 dni wykluczyłam z diety pieczywo, płatki, ryż, kasze, makarony, słodycze, banany, ziemniaki, gotowaną marchewkę, groszek. Generalnie wszystko co słodkie i pyszne:) Herbaty i kawy nie słodzę, soków owocowych nie lubię. A więc tu akurat żadne wyrzeczenia nie są konieczne. Staram się jeść dużo warzyw (głównie pomidorów - zawierają potas), ryb, drobiu oraz nabiału w postaci jogurtów naturalnych, twarogu i kefirów.

Po drugie woda. Dużo i wszędzie. Nie woda źródlana, całkowicie pozbawiona składników mineralnych, ale wody mineralne właśnie (minimum 500mg składników/l). Spożywanie dużych ilości wody jest niezbędne w przypadku diety nieskowęglowodanowej. Naeży bowiem wspomagać wypłukiwanie ubocznych produktów trawienia białek i przede wszystkim dbań o nerki!

Po trzecie pozostawiam sobie małe okienko - otręby owsiane. Nie śmiejcie się, ale ten gatunek otrąb (z tego co dobrze pamiętam z niesławnej diety białkowej Dukana) zawiera najwięcej białka, a więc też można przymknąć na nie oko. Poza tym taka dieta nie służy zbytnio pracy jelit, a więc trzeba się troszkę powspomagać:)

Po 3 - 4 dniach przychodzi czas na wielką ucztę. Węglę i tylko węgle. Pełnoziarnisty chleb, płatki, makarony i kasze. Jakakolwiek ilość białka (jeśli jest faktycznie dostarczana) pochodzić ma głównie z tych produktów. Obok wody można wspomagać się w tej fazie również sokami owocowymi (najlepiej tymi naturalnie wyciśniętymi, a w przypadku ich braku sokami - nie nektarami czy nie daj Boże napojami - w kartonach).

Po 3 - 4 dniach przychodzi dzień Wielkiego Startu i cokolwiek będzie się działo biegniemy z jednym celem - byle do mety:)

sobota, 28 września 2013

Na dwa tygodnie przed startem

Z pół roku zrobiły się dwa miesięce, z dwóch miesięcy raptem zostały 2 tygodnie. Aż trudno mi czasem uwierzyć, że to już tuż tuż. Wielki Start zbliża się szybciej niż się tego spodziewałam. Patrząc z perspektywy poprzedniego maratonu (i jedynego do tej pory w moim życiu) czuję, że jestem zdecydowanie gorzej przygotowana. Mimo że 4 lata temu mój tygodniowy kilometraż był mniejszy niż obecnie, byłam wtedy bardziej zdeterminowana, systematyczna no i przede wszystkim młodsza. Teraz to już nie te same mięśnie, kości i głowa:)

Na dwa tygodnie przed startem mam plan. Taki plan przez duże Pe. Po pierwsze jutro robię ostatnie dluższe wybieganie. Od poniedziałku ostro luzuję z kilometrażem. Po drugie dieta. Mam zamiar, na 10 dni przed maratonem, wystartować z dietą białkową. Kiedyś taką dietę stosowałam celem zrzucenia nadmiarowych kg i pamiętam, że łatwo nie było. No ale skoro przetrwałam tyle miesięcy przygotowań, to chyba przetrwam także kilka dni na białkach? Z kolei 4-5 dni przed startem przejdę na węglowodany i wtedy zacznie się uczta:) Zobaczymy czy przyniesie to zamierzony efekt.

Mam jeszcze taki mniejszy plan, przez małe pe. W przyszłym tygodniu wybiorę się na masaż. Czas wynagrodzić ciało za to, że przez ostatnie tygodnie, mimo problemów z pasmem b-p, nie zastrajkowało i dzielnie znosiło moje szalone pomysły. Przed weekendem maratońskim robię sobie w piątek wolne. Wypocznę i zacznę koncentrować się na tym co mnie czeka. A czeka wiele!
 
 
A tak było 4 lata temu na mecie maratonu w Poznaniu. Niezapomniane wrażenia.

środa, 25 września 2013

O tym jak prawie dostałam zawału

Gdy patrzę na całe to wczorajszo-dzisiejsze zamieszenia to nie ukrywam, śmiać mi się chce. Ale wczoraj o 20:00 wcale nie było mi do śmiechu...

Kolejność zdarzeń:
- wieczór z poniedziałku na wtorek podłączam Garmina do ładowania,
- wtorek rano odłączam ładowarkę, na cyferblacie bateria wskazuje pełne naładowanie, czyli jest dobrze,
- wtorek 20:00 ubrana i gotowa na stawienie czoła cotygodniowym interwałom zakładam zegarek na nadgarstek i....

Garmin padł i umarł, a ja zamarłam. Ale jak? Skąd? Gdzie? Próby reanimacji nie przyniosły efektu, a mi stanęło serce. Maraton bez zegarka? NIE MA TAKIEJ OPCJI! Od razu też przypomniały mi się perypetie Kasi (http://42kmandmore.wordpress.com/2013/09/12/czwartek-przed-maratonem/) i tylko pokręciłam z niedowierzaniem głową. Czy poszłam biegać? Tak.  Ale jak inne było to bieganie. Czułam się nie na miejscu. Wyszperany z dołu szafy, ledwo zipiący Polar na moim nadgarstku tylko mi przypominał o Garminie. Nie mogłam się skupić na interwałach.

Milion dobrych i sprawdzonych rad, trzy oferty użyczenia własnych zegarków...zasypiałam z przekonaniem, że jakoś to chyba będzie. Środa rano - telefon do serwisu technicznego. Miły pan instruuje jak wykonać soft reset, hard reset...Sory, ja już to przerobiłam milion razy. Pan namawia, żeby mimo wszystko spróbować jeszcze raz. I nagle ekranik zaczyna migać. Garmin ożył!

Konkluzja jest fajno-niefajna. Chyba stałam się oficjalnie biegową gadżeciarą, a moje bieganie zdominował GPS, tempo, tętno, czasy i cała ta elektroniczna zawierucha. No ale co mam powiedzieć. Lubię tego mojego Garmina:)


Na zdjęciu powyżej wielkopomna chwila - moje pierwsze od 4 lat przebiegnięte (jednorazowo) 30km

poniedziałek, 16 września 2013

Are we there yet?

Z kilkunastu tygodni zrobiło się raptem kilka. Zanim się obejrzę, a będę odliczała dni (tak dni!) do startu w drugim w moim życiu maratonie. Pierwszy był cztery lata temu i jak twierdzi mój kolega - dawno i nie liczy się:) Co prawda, to prawda.

Sierpień upłynął pod znakiem zwyżki formy. Biegało mi się super, kilometry mijały niepostrzeżenie. Nagle na koniec tygodnia orientowałam się, że przekraczałam magiczną liczbę 50 km. I tak tydzień po tygodniu. Nastał wrzesień i passa mnie opuściła. Najpierw nieudany start w półmaratonie w Pile, oblany egzamin, chwila zwątpienia, koszmarne wybieganie w minioną niedzielę. Morale opadły, biegowa pewność siebie znikła. Koleżanka zrobiła już dwie czy trzy "trzydziestki", podczas gdy moje najdłuższe do tej pory wybieganie liczyło raptem 24 km...
 
Ogarnął mnie stresssss. Taki stres przez duże S. Podświadomie czuję, że zrobiłam za mało, za często odpuszczałam. Kolega A. określiłby to w dwóch wyrazach - brak konsekwencji. Wiem jednak jedno. Jeśli teraz odpuszczę to skończą się długie wybiegania, 50 km tygodniowo, interwały i cała biegowa reszta. Będzie kac moralny i złość na samą siebie, że znów się poddałam, że nie potrafię dążyć do wytyczonych celów. Dlatego mimo wszystko, mimo przeciwności losu nie poddam się. I tego się trzymam.

sobota, 7 września 2013

Dzień jak nie co dzień czyli słów kilka o odpoczynku

Tego mi było trzeba. Po miesiącu niesamowitego zapierdzielania z wywieszonym językiem w końcu nadszedł dzień, gdy nigdzie nie musiałam się spieszyć. Świat sunął do przodu, a ja stałam obok, jakby poza nim.

Ostatnie 4 tygodnie kręciły się wokół trzech rzeczy - praca, bieganie, nauka. Albo nauka, praca, bieganie. Albo bieganie, nauka, praca. Wszystko miało taki sam priorytet. Cóż, tak długo pociągnąć się nie da.

BIEGANIE&NAUKA&PRACA

W sierpniu wybiegałam kilometraż życia. 224 km. Nigdy w życiu nie przebiegłam tyle w jednym miesiącu. Byłam na fali. Zdecydowanie. Niestety zwiększone obciążenia treningowe odbiły się czkawką. ITBS powrócił. Roluję się na butelce, rozciągam wykorzystując ćwiczenia zapamiętane z zeszłoroczenej fizjoterapii, smaruję maścią i wznoszę ręcę do nieba. Not this time! Not this time! W czwartek czeka mnie pierwsza wizyta u fizjo, w przyszłym tygodniu umawiam się do kolejnego (dzięki za namiary Marysiu)! I tak sobie myślę, że dobrze musi być. Musi i już.

Nauka to już osobna bajka. Normalnie słowo drzemka jest mi obce. Jakkolwiek byłabym zmęczona, nie umiem zmrużyć oka w ciągu dnia. Czytając jednak przez ostatnie tygodnie wyłącznie ustawy i rozporządzenia oczy kleiły się nieustannie. Może winowajcą było bieganie. Gdy (najczęściej) ok 21 zasiadałam do książek (najczęściej po solidnej dawce biegania) to nie miałam siły na wiele. Z resztą na egzaminie pojawiły się takie kosmiczne zadania, że nawet gdyby dano mi dodatkowy miesiąc na naukę, nic by to nie zmieniło. Cóż, obleję drugi raz to cholerstwo. Trudno.

Na koniec praca. Definitywnie nie żyję żeby pracować, ale połączenie ze sobą powyższych elementów z nutą nadgodzin w tle to jednak dawka piorunująca. Tylko dla hardcorowców.

Wracając od wątku przewodniego. Dzień jak nie co dzień wypadł dziś. Wyspałam się. Nie nastawiłam budzika. Nigdzie się nie spieszyłam. Podziwiając piękne niebo nad głową niespiesznie poszłam na osiedlowy targ. Kupiłam fantastyczne pomidory "bawole serca", dynię, soczyste jabłka i paprykę. God, I love autumn:) Obejrzałam film! Przeczytałam gazetę! Delektowałam się orzechową kawą z kawiarki. Odpoczywałam. Tego mi było trzeba:)