czwartek, 20 czerwca 2013

Dieta. Epilog

Tak, wierzę w znaki. Szczególnie te namacalne i bolesne.

Wtorek wieczór - stan podgorączkowy (37,7st). Apetytu brak.
Środa rano - gorączka (38,4st). Apetytu brak.
Czwartek rano - gorączki brak. Waga mniejsza o 1,7kg.

Może to był znak, żeby rzucić tą dietę i przestać się katować. Może, bo poza podwyższoną temperaturą, bólem głowy i lekkim bólem gardła nic mi nie było. Może organizm się zbuntował. Może diety nie są stworzone dla mnie albo ja nie nadaję się do diet.

wtorek, 18 czerwca 2013

DD2 czyli szukuję się na najgorsze

Właśnie dowlokłam się z pracy do domu. Zbliża się godzina 19 (thank God!) i mogę zjeść banana. Niby mówi się, że trzeci dzień diety jest najgorszy. Choć dziś ssie w żołądku jeszcze bardziej, co skutecznie nie daje mi zapomnieć, że jestem na diecie. I boli głowa. To z kolei pewnie z odstawienia czystego cukru, którego potrafiłam pochłonąć tonę. No i jeszcze czeka mnie dziś bieganie. 15min spokojnego truchtu+25min biegu ciągłego+5x100m luźo+10min spokojnego truchtu. Aż strach się bać:)

A poniżej troszkę inne spojrzenie na kwestię diety. Nie powiem, ubawiło mnie to:)

Wyemancypowana dieta postmodernistyczna

1. Jeśli coś zjesz, a nikt tego nie widział, to te kalorie są niewidoczne i się nie liczą.
2. Tabliczka czekolady popita colą ligth popada w tzw. konflikt kaloryczny – traci co najmniej 80% swoich pierwotnych kalorii.
3. Gdy jesz w towarzystwie, liczą się tylko te kalorie, których zjadłaś więcej niż inni.
4. Jedzenie lecznicze nigdy nie jest kaloryczne (np. czekolada na depresję, czerwone wino na serduszko, koniak na potencję etc.)
5. Dbaj o sute posiłki dla rodziny i przyjaciół – im grubsze twoje otoczenie, tym ty wydajesz się chudsza.
6. Picie i jedzenie przed telewizorem się nie liczy, bo to nie klasyczny posiłek, tylko część rozrywki.
7. Dania z lodówki nie mają kalorii, bo – jak wiadomo – w lodówce jest zimno, a kaloria to jednostka ciepła.
8. Zaleca się spożywanie posiłków na dużych płaskich talerzach – kalorie szybciej z nich parują.
9. Produkty spożywcze o tym samym kolorze mają tyle samo kalorii (np. pomidory i dżem truskawkowy, pieczarki i biała czekolada, krwawa Mary i rzodkiewki

poniedziałek, 17 czerwca 2013

DD1 czyli pierogi z truskawkami

Diety dzień pierwszy.
Jak było? A było różnie. Do godziny 14:00 trzymałam się bardzo dzielnie. Kanapki, jogurt, sałata z tuńczykiem. Wszystko pięknie i zgodnie z planem. Ale ok 14:30 dopadło mnie ssanie. Takie ssanie przez ogromne S. A do kolejnego posiłku zostało, o zgrozo ponad 1,5h!!! Całe 90 minut, 5400 sekund bez niczego w ustach, za to z głową przepełnioną pomysłami na to, czym bym ten głód w normalnych (niedietowych) warunkach zaspokoiła. Jedyne co mnie trzymało w postanowieniu (oczywiście banan o 16:00 raczej cudów nie zdziałał),to myśl o obiedzie. Ciepłe pierożki z truskawkami, posypane łyżeczką cukru. Tak - moja dieta nie zakłada całkowitej eliminacji słodyczy! Na szczęście:)

niedziela, 16 czerwca 2013

Dieta czyli czas się skurczyć

Przytyłam (nie bójmy się użyć tego słowa). Oczywiście nie nastapiło to z dnia na dzień. Nie obudziłam się i dostałam zawału wchodząc na wagę. Przymykałam po prostu przez ostatnie półtora roku oczy na to, w co powoli acz skutecznie przeistaczało się moje ciało.

Wrodzone uwielbienie słodyczy, wieczorne (i nie tylko) przekąski i zagryzki, zajadanie stresów, a co najważniejsze bieganie! Tak, tak wpadłam w pułapkę myślenia o jedzeniu jako o zasłużonej nagrodzie po intensywnym wysiłku. I tym sposobem potrafiłam pożerać po bieganiu więcej niż spalałam w jego trakcie. 1:0 dla kalorii!
 
Plan jest ambitny, bo mam zamiar schudnąć więcej niż przytyłam, czyli około 7kg. Pomaga mi w tym Pani Dietetyk. Rozpisała mi dietę, która na pierwszy rzut oka nie będzie wymagała ode mnie ponadludzkich zdolności kulinarnych. A to duży plus. Obędzie się też bez ważenia każdej rzodkiewki czy kromki chleba. Plus numer dwa. Należy tylko (a może aż) trzymać się ustalonych godzin posiłków, pić dużo bo 2-2,5 litra płynów dziennie (wody mam akurat w organizmie zdecydowanie za mało), i oczywiście nie podjadać między posiłkami...
 
Myślę sobie - great! Nie dość, że wracam od poniedziałku z powrotem do reżmiu biegowego (o moim półmaratońskim upadku można poczytać na http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=37372) to jeszcze dochodzi reżim dietetyczny. No i mentalny przede wszystkim! Zbliżaja się roczek mojego siostrzeńca, urodziny siostry, trzydziestki dwóch przyjaciółek... Pozostanie mi siorbanie wody z cytryną i powtarzenie jak mantrę "yes I can"!
 
 

sobota, 1 czerwca 2013

Two people, two perspectives

Koleżanka D. - odżywia się zdrowo, czyta etykiety,  pije kosmiczne koktajle na bazie papryki i surowych ziemniaków. Generalnie świadomy konsument. Ćwiczy, jeździ na rowerze, chodzi na zajęcia aerobowe typu power pump czy step. No i biega. Tak dla siebie, kiedy ma ochotę i czas. Czysty run for fun.
 
Ja - nie piję soku z ziemniaków czy buraków, jem o wiele za dużo słodyczy. Generalnie jednak staram się odżywiać z głową. No i biegam. Czasami lecę w trupa (rzadziej), czasami nie. Czasami ogarnia mnie niemoc (obecnie) i wtedy zastanawiam się nad sensem tego mojego biegania (dziś).
 
Koleżanka D. zaproponowała dziś wypad na bieganie do lasu. Do niebyle jakiego lasu -Wielkopolskiego Parku Narodowego (WPN). Takiego impulsu było mi trzeba. Od pewnego czasu ogarnia mnie biegowa niemoc. Turlam się po ścieżkach z taką prędkością, że zawstydzam tym samą siebie.

Wbiegłyśmy do WPN-u i dech nam zaparło. Obok tętniąca życiem metropolia, a tu cisza, spokój, zieleń, ptaki. Znalazłam się w raju i za nic nie chciałam go opuszczać. Po 3km koleżanka D. postanowiła dalej marszować, a ja pobiegłam jeszcze jedną pętlę. I gdyby nie padający coraz intensywniej deszcz i czekająca na mnie D. pewnie bym tak kręciła kolejne okrążenia.

W drodze powrotnej nawijałam koleżance D. o endomodondo, GPS, ściąganiu trasy na smartphone'a, na co D. odpowiedziała ze stoickim spokojem - wiesz mnie to nie interesuje. Ona wychodzi by przebiec od punktu A do B, dotlenić oragnizm i poprawić nastrój. Świat się nie zawala, gdy przechodzi do marszu, gdy brakuje jej tchu. Ja z kolei gnam za kolejnymi kilometrami, cieszę się jak dziecko z życiówek, do których droga jest jednak długa i ciężka.

Nasuwa się myśl... Może ta niemoc wynika właśnie z tego gonienia za kilometrami, międzyczasami, tempem i tętnem. Może trzeba znaleźć się w takim lesie, aby przypomieć sobie na czym polega prawdziwe bieganie???

niedziela, 19 maja 2013

Bo ja muszę teraz trochę ponarzekać

"Nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani biegacze". Tak, tak słyszałam, czytałam i szczerze - średnio w to wierzę. Okey. Jesienią można omijać kałuże w kapturze szczelnie otaczającym głowę, a zimą założyć dwie pary rękawiczek, trzy warstwy odzieży na górę. Generalnie przysłowiowa cebulka i do dzieła. A latem??? Latem się nie da. Nie da i już. Powietrze przypomina ciepłą zupę, słońce praży, a na skórze zostają trwałe ślady po leginsach i koszulce. Brrrr.

Co roku mam latem nie lada dylemat z tym moim bieganiem. Rano czy wieczorem? Rano jest mi ciężko się zmotywować by wstać około 5:00. Do tego bieganie na pustym baku to chyba już nie moja bajka. Kilka lat temu potrafiłam tak bez śniadania zrobić 10, a nawet 14 km. Teraz 5 km to już nielada wyzwanie. Wieczory z kolei pozwalają jedynie na bieganie wzdłuż głównych, oświetlonych ulic miasta. Ale czy jest jakiś fun w przemierzaniu kolejnych kilometrów, gdy powietrze jest pełne spalin a w uszach dudni szum aut? I don't think so.

No więc siedzę, myślę i szukam motywacji do porannych treningów. A na usta ciśnie się jedno pytanie: po coś ty kobieto zapisała się na ten cholerny maraton? :)

poniedziałek, 13 maja 2013

Mój rower

Pięć lat temu wysiadły mi kolana. Ortopeda zalecił poszukać innej dyscypliny sportowej, takiej zastępczej, do czasu gdy ponownie wrócę do biegania. Zasugerował rower i tak zostało.

Czarno-czerwony,lśniący i pachnący nowością. Idealny! Zaczęłam jeździć. Sporo jeździć. Kręciłam kolejne kilometry i myślałam. Hmm, a może maraton rowerowy? W sierpniu 2008 r. ukończyłam, w ramach cyklu Mio Bike Maraton, swój pierwszy i jedyny dotychczas maraton rowerowy. Maraton pamiętny, bowiem szerszenie (tak szerszenie!) przypuściły w lesie atak na rowerzystów w odwecie za naruszenie ich terytorium. Mi się też oberwało - pięć ukąszeń. Tego się nie zapomina. Powoli wracałam jednak do biegania. Rowerowałam coraz mniej, rzadziej. Do tego doszedł wypadek rowerowy, podejrzenie złamania żuchwy. W ostateczności rower zaczął częściej służyć jako wieszak na ubrania oraz miejsce wylegiwania się kotów z kurzu. 

Ostatnio spojrzałam na ten obraz nieszczęścia i rozpaczy i postanowiłam go reanimować. W sobotę odstawiłam sprzęt do serwisu, dziś w napięciu poszłam go odebrać. Skrzywiona korba, hamulce do odpowietrzenia, płyn hamulcowy do wymiany. Serwisant wspominał o czymś jeszcze, ale totalnie się wyłączyłam i uszło to mojej uwadze. Okazuje się, że pamiętny wypadek boleśnie doświadczył nie tylko mnie, ale i sam rower.

Nie samym bieganiem żyje jednak człowiek. Siadam ponownie na rower! To już postanowione. Z czasem wymienię/ naprawię wszystkie uszkodzone elementy - serwisant pocieszył mnie, że na razie mogę jeździć tak jak jest i zobaczymy. No to zobaczymy!