Do obozu biegowego w Szklarskiej Porębie zostało już tylko 12 dni. Moja forma przez ostatnie tygodnie (myślę że dramatyczny start w półmaratonie w Grodzisku Wlkp. zapoczątkował wszystko) szybowała w dół. Dłuugie godziny w pracy, nauka do egzaminu (który niestety oblałam), trzy weekedny spędzone w podróży Poznań-Bydgoszcz-Poznań, wszystko przełożyło się na gorszy stan psycho-fizyczny, mniej zapału do biegania i walkę, walkę z samą sobą.
Zbliżający się obóz zadziałał (na szczęście) jako aktywator. Tak, ruszyłam się. Zaczęłam nawet biegać rano. Nie są to szalone dystanse. Liczy się jednak fakt, że biegam! Chociaż w obliczu tego, czego dokonują inni mój kilometraż wypada marnie. Niemniej, to wielka inspiracja!
http://timothyallenolson.wordpress.com/2013/07/17/2013-western-states-video/
niedziela, 21 lipca 2013
czwartek, 20 czerwca 2013
Dieta. Epilog
Tak, wierzę w znaki. Szczególnie te namacalne i bolesne.
Wtorek wieczór - stan podgorączkowy (37,7st). Apetytu brak.
Środa rano - gorączka (38,4st). Apetytu brak.
Czwartek rano - gorączki brak. Waga mniejsza o 1,7kg.
Wtorek wieczór - stan podgorączkowy (37,7st). Apetytu brak.
Środa rano - gorączka (38,4st). Apetytu brak.
Czwartek rano - gorączki brak. Waga mniejsza o 1,7kg.
Może to był znak, żeby rzucić tą dietę i przestać się katować. Może, bo poza podwyższoną temperaturą, bólem głowy i lekkim bólem gardła nic mi nie było. Może organizm się zbuntował. Może diety nie są stworzone dla mnie albo ja nie nadaję się do diet.
wtorek, 18 czerwca 2013
DD2 czyli szukuję się na najgorsze
Właśnie dowlokłam się z pracy do domu. Zbliża się godzina 19 (thank God!) i mogę zjeść banana. Niby mówi się, że trzeci dzień diety jest najgorszy. Choć dziś ssie w żołądku jeszcze bardziej, co skutecznie nie daje mi zapomnieć, że jestem na diecie. I boli głowa. To z kolei pewnie z odstawienia czystego cukru, którego potrafiłam pochłonąć tonę. No i jeszcze czeka mnie dziś bieganie. 15min spokojnego truchtu+25min biegu ciągłego+5x100m luźo+10min spokojnego truchtu. Aż strach się bać:)
A poniżej troszkę inne spojrzenie na kwestię diety. Nie powiem, ubawiło mnie to:)
Wyemancypowana dieta postmodernistyczna
1. Jeśli coś zjesz, a nikt tego nie widział, to te kalorie są niewidoczne i się nie liczą.
2. Tabliczka czekolady popita colą ligth popada w tzw. konflikt kaloryczny – traci co najmniej 80% swoich pierwotnych kalorii.
3. Gdy jesz w towarzystwie, liczą się tylko te kalorie, których zjadłaś więcej niż inni.
4. Jedzenie lecznicze nigdy nie jest kaloryczne (np. czekolada na depresję, czerwone wino na serduszko, koniak na potencję etc.)
5. Dbaj o sute posiłki dla rodziny i przyjaciół – im grubsze twoje otoczenie, tym ty wydajesz się chudsza.
6. Picie i jedzenie przed telewizorem się nie liczy, bo to nie klasyczny posiłek, tylko część rozrywki.
7. Dania z lodówki nie mają kalorii, bo – jak wiadomo – w lodówce jest zimno, a kaloria to jednostka ciepła.
8. Zaleca się spożywanie posiłków na dużych płaskich talerzach – kalorie szybciej z nich parują.
9. Produkty spożywcze o tym samym kolorze mają tyle samo kalorii (np. pomidory i dżem truskawkowy, pieczarki i biała czekolada, krwawa Mary i rzodkiewki
poniedziałek, 17 czerwca 2013
DD1 czyli pierogi z truskawkami
Diety dzień pierwszy.
Jak było? A było różnie. Do godziny 14:00 trzymałam się bardzo dzielnie. Kanapki, jogurt, sałata z tuńczykiem. Wszystko pięknie i zgodnie z planem. Ale ok 14:30 dopadło mnie ssanie. Takie ssanie przez ogromne S. A do kolejnego posiłku zostało, o zgrozo ponad 1,5h!!! Całe 90 minut, 5400 sekund bez niczego w ustach, za to z głową przepełnioną pomysłami na to, czym bym ten głód w normalnych (niedietowych) warunkach zaspokoiła. Jedyne co mnie trzymało w postanowieniu (oczywiście banan o 16:00 raczej cudów nie zdziałał),to myśl o obiedzie. Ciepłe pierożki z truskawkami, posypane łyżeczką cukru. Tak - moja dieta nie zakłada całkowitej eliminacji słodyczy! Na szczęście:)
Jak było? A było różnie. Do godziny 14:00 trzymałam się bardzo dzielnie. Kanapki, jogurt, sałata z tuńczykiem. Wszystko pięknie i zgodnie z planem. Ale ok 14:30 dopadło mnie ssanie. Takie ssanie przez ogromne S. A do kolejnego posiłku zostało, o zgrozo ponad 1,5h!!! Całe 90 minut, 5400 sekund bez niczego w ustach, za to z głową przepełnioną pomysłami na to, czym bym ten głód w normalnych (niedietowych) warunkach zaspokoiła. Jedyne co mnie trzymało w postanowieniu (oczywiście banan o 16:00 raczej cudów nie zdziałał),to myśl o obiedzie. Ciepłe pierożki z truskawkami, posypane łyżeczką cukru. Tak - moja dieta nie zakłada całkowitej eliminacji słodyczy! Na szczęście:)
niedziela, 16 czerwca 2013
Dieta czyli czas się skurczyć
Przytyłam (nie bójmy się użyć tego słowa). Oczywiście nie nastapiło to z dnia na dzień. Nie obudziłam się i dostałam zawału wchodząc na wagę. Przymykałam po prostu przez ostatnie półtora roku oczy na to, w co powoli acz skutecznie przeistaczało się moje ciało.
Wrodzone uwielbienie słodyczy, wieczorne (i nie tylko) przekąski i zagryzki, zajadanie stresów, a co najważniejsze bieganie! Tak, tak wpadłam w pułapkę myślenia o jedzeniu jako o zasłużonej nagrodzie po intensywnym wysiłku. I tym sposobem potrafiłam pożerać po bieganiu więcej niż spalałam w jego trakcie. 1:0 dla kalorii!
Plan jest ambitny, bo mam zamiar schudnąć więcej niż przytyłam, czyli około 7kg. Pomaga mi w tym Pani Dietetyk. Rozpisała mi dietę, która na pierwszy rzut oka nie będzie wymagała ode mnie ponadludzkich zdolności kulinarnych. A to duży plus. Obędzie się też bez ważenia każdej rzodkiewki czy kromki chleba. Plus numer dwa. Należy tylko (a może aż) trzymać się ustalonych godzin posiłków, pić dużo bo 2-2,5 litra płynów dziennie (wody mam akurat w organizmie zdecydowanie za mało), i oczywiście nie podjadać między posiłkami...
Myślę sobie - great! Nie dość, że wracam od poniedziałku z powrotem do reżmiu biegowego (o moim półmaratońskim upadku można poczytać na http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=37372) to jeszcze dochodzi reżim dietetyczny. No i mentalny przede wszystkim! Zbliżaja się roczek mojego siostrzeńca, urodziny siostry, trzydziestki dwóch przyjaciółek... Pozostanie mi siorbanie wody z cytryną i powtarzenie jak mantrę "yes I can"!
sobota, 1 czerwca 2013
Two people, two perspectives
Koleżanka D. - odżywia się zdrowo, czyta etykiety, pije kosmiczne koktajle na bazie papryki i surowych ziemniaków. Generalnie świadomy konsument. Ćwiczy, jeździ na rowerze, chodzi na zajęcia aerobowe typu power pump czy step. No i biega. Tak dla siebie, kiedy ma ochotę i czas. Czysty run for fun.
Ja - nie piję soku z ziemniaków czy buraków, jem o wiele za dużo słodyczy. Generalnie jednak staram się odżywiać z głową. No i biegam. Czasami lecę w trupa (rzadziej), czasami nie. Czasami ogarnia mnie niemoc (obecnie) i wtedy zastanawiam się nad sensem tego mojego biegania (dziś).
Koleżanka D. zaproponowała dziś wypad na bieganie do lasu. Do niebyle jakiego lasu -Wielkopolskiego Parku Narodowego (WPN). Takiego impulsu było mi trzeba. Od pewnego czasu ogarnia mnie biegowa niemoc. Turlam się po ścieżkach z taką prędkością, że zawstydzam tym samą siebie.
Wbiegłyśmy do WPN-u i dech nam zaparło. Obok tętniąca życiem metropolia, a tu cisza, spokój, zieleń, ptaki. Znalazłam się w raju i za nic nie chciałam go opuszczać. Po 3km koleżanka D. postanowiła dalej marszować, a ja pobiegłam jeszcze jedną pętlę. I gdyby nie padający coraz intensywniej deszcz i czekająca na mnie D. pewnie bym tak kręciła kolejne okrążenia.
W drodze powrotnej nawijałam koleżance D. o endomodondo, GPS, ściąganiu trasy na smartphone'a, na co D. odpowiedziała ze stoickim spokojem - wiesz mnie to nie interesuje. Ona wychodzi by przebiec od punktu A do B, dotlenić oragnizm i poprawić nastrój. Świat się nie zawala, gdy przechodzi do marszu, gdy brakuje jej tchu. Ja z kolei gnam za kolejnymi kilometrami, cieszę się jak dziecko z życiówek, do których droga jest jednak długa i ciężka.
Nasuwa się myśl... Może ta niemoc wynika właśnie z tego gonienia za kilometrami, międzyczasami, tempem i tętnem. Może trzeba znaleźć się w takim lesie, aby przypomieć sobie na czym polega prawdziwe bieganie???
niedziela, 19 maja 2013
Bo ja muszę teraz trochę ponarzekać
"Nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani biegacze". Tak, tak słyszałam, czytałam i szczerze - średnio w to wierzę. Okey. Jesienią można omijać kałuże w kapturze szczelnie otaczającym głowę, a zimą założyć dwie pary rękawiczek, trzy warstwy odzieży na górę. Generalnie przysłowiowa cebulka i do dzieła. A latem??? Latem się nie da. Nie da i już. Powietrze przypomina ciepłą zupę, słońce praży, a na skórze zostają trwałe ślady po leginsach i koszulce. Brrrr.
Co roku mam latem nie lada dylemat z tym moim bieganiem. Rano czy wieczorem? Rano jest mi ciężko się zmotywować by wstać około 5:00. Do tego bieganie na pustym baku to chyba już nie moja bajka. Kilka lat temu potrafiłam tak bez śniadania zrobić 10, a nawet 14 km. Teraz 5 km to już nielada wyzwanie. Wieczory z kolei pozwalają jedynie na bieganie wzdłuż głównych, oświetlonych ulic miasta. Ale czy jest jakiś fun w przemierzaniu kolejnych kilometrów, gdy powietrze jest pełne spalin a w uszach dudni szum aut? I don't think so.
No więc siedzę, myślę i szukam motywacji do porannych treningów. A na usta ciśnie się jedno pytanie: po coś ty kobieto zapisała się na ten cholerny maraton? :)
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)